Pokazywanie postów oznaczonych etykietą slash. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą slash. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 26 maja 2024

Slash - Orgy of the Damned [2024]

Orgy of the Damned to drugi solowy album Slasha. Brzmi to trochę dziwnie, ale jeśli będziemy trzymać się ściśle nomenklatury, to tak nam właśnie wychodzi. Oczywiście gitarzysta Gunsów ma na koncie także cztery krążki wydane pod szyldem Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators oraz dwa albumy ze Slash’s Snakepit i można by wysunąć solidne argumenty, że wszystko to powinno się zaliczać do jego solowej dyskografii, ale swoje racje będą mieli także ci, którzy te dwie formacje uznawać będą… no właśnie, za pełnoprawne zespoły, a nie tylko ekipy towarzyszące Slashowi. W każdym razie Orgy of the Damned to drugi album, który Slash firmuje wyłącznie swoim pseudonimem. Album niewątpliwie inny od wszystkich wcześniejszych, które wydawał, bo zawierający niemal wyłącznie covery. Muzyk skupił się ze swoimi kolegami na klasykach bluesa i R&B, a do tego zaprosił robiącą spore wrażenie ekipę gości.

wtorek, 9 października 2018

Slash - Living the Dream [2018]


Cztery lata od premiery mocno średniego World on Fire, do którego – zgodnie zresztą z moimi przewidywaniami – nie wracam wcale (a i kupiłem dopiero ze dwa lata po premierze, korzystając z obniżki do 20 złotych bez grosza jednego), Slash wysmażył (a może wymęczył?) z tym samym składem (plus Frank Sidoris, który i tak gra z nimi od kilku lat na koncertach) nowy krążek, zatytułowany Living the Dream. Slasha uwielbiam jako gitarzystę Guns n’ Roses, bardzo lubię też Snakepit. Ba, mam wszystko, co wydało Velvet Revolver (mowa o różnych wersjach singli, bo akurat płyt to się różnych nie naprodukowali, więc żaden wyczyn). Ale za jego solowymi dokonaniami jakoś nigdy nie szalałem i w zasadzie poza pierwszym albumem specjalnie nie byłoby za czym tęsknić, gdyby nagle wywaliło jego solową dyskografię w kosmos.

środa, 25 lipca 2018

Myles Kennedy - Year of the Tiger [2018]


Year of the Tiger to pierwsza solowa płyta Mylesa Kennedy’ego. Na co dzień znamy go raczej z okazałych rockowych produkcji, które wydaje w barwach grupy Alter Bridge czy też w szeregach formacji Slasha. Tym razem Myles po raz pierwszy wędruje solo z gitarą na plecach i prezentuje nam niezwykle osobisty album naznaczony rodzinną tragedią. Jest to w pewnym sensie concept album ukazujący przeżycia rodziny Kennedy’ego w 1974 roku – roku śmierci jego ojca, który zmarł, gdyż jego przekonania religijne nie pozwalały mu na udanie się po pomoc do lekarza. Powinniśmy zatem mieć zupełnie inne podejście do nagrywania, niż w przypadku płyt Slasha czy Alter Bridge. Sugerowała to zresztą poniekąd okładka – bardzo oszczędna, klimatyczna. I niby Myles faktycznie wybrał inną ścieżkę niż z dwiema wspomnianymi grupami, ale jednak czy aż tak od nich odległą?

środa, 21 czerwca 2017

Guns n' Roses - Gdańsk [Energa Stadion], 20 VI 2017 [relacja]



Koncert Guns n’ Roses w Gdańsku to koncertowe wydarzenie roku w Polsce. Oszukiwanie się, że jest inaczej, nie ma sensu. W tym roku w naszym kraju nie zagra żaden inny rockowy wykonawca, którego występ wzbudzi tak wielkie emocje. Nie mam wątpliwości, że dla wielu osób, które dorastały na przełomie lat 80. i 90., był to jeden z najważniejszych dni w życiu. Odkąd poznałem Guns n’ Roses w okolicach końca roku 1991, marzyłem o tym, żeby kiedyś zobaczyć tych gości na żywo. Chociaż nie, w zasadzie to przez wiele lat nawet marzyć o tym nie mogłem, bo – po pierwsze – wtedy koncerty tych wielkich były u nas ogromną rzadkością, a po drugie – sytuacja w zespole po 1993 roku nie dawała najmniejszej nadziei na to, że większość klasycznego składu (no dobrze, dwóch składów) Gn’R jeszcze kiedykolwiek stanie na jednej scenie. Oczywiście zaliczyłem w XXI wieku dwie wizyty Axla Rose’a i jego solowej grupy, która występowała pod szyldem Guns n’ Roses, zaliczyłem Velvet Revolver (tu niestety w Pradze, bo katowicki koncert został odwołany), wpadł do nas Duff z zespołem Walking Papers, a i Slash w ostatnich latach przyjeżdża do nas nad wyraz chętnie. Wszystkie te występy wywoływały silne emocje u fanów grupy, ale nie oszukujmy się – był to zaledwie ułamek tego, co przeżywaliśmy we wtorek w Gdańsku. Nawet jeśli ten cały szumnie zapowiadany „reunion” jest mocno niekompletny.

poniedziałek, 15 września 2014

Slash feat. Myles Kennedy and the Conspirators - World on Fire [2014]


Slash z Mylesem Kennedym i Konspiratorami wydają nowy krążek – World on Fire – i teoretycznie cały rockowy świat powinien właśnie wstrzymywać oddech. No dobrze, może na wstrzymywanie oddechu jest z 20 lat za późno, niemniej poprzednie płyty gitarzysty robiły sporo zamieszania w hardrockowym światku. Zapewne tak będzie i tym razem w przypadku sporej liczby słuchaczy. Ja jednak nie tylko oddechu nie wstrzymałem, ale nie mam nawet specjalnie przyspieszonego tętna. Co zatem mam? Dość mieszane uczucia.

Płytę rozpoczyna pierwszy singiel – utwór World on Fire. Jest niezwykle intensywnie i dynamicznie. Co nietypowe dla singli – to jeden z lepszych numerów na albumie. Tytułowy ogień na pewno jest. Znakomite wprowadzenie do płyty. Równie dynamiczne i wpadające w ucho są Automatic Overdrive i Wicked Stone. Po pięciu numerach niby wszystko w porządku, ale mam wrażenie, że cały czas słuchałem tego samego kawałka. Nieco wytchnienia przynosi kompozycja szósta – kolejny singiel z płyty, Bent to Fly, którego początek może się kojarzyć ze wstępem do kompozycji Anastasia z poprzedniej płyty Slasha. Ale to miła i potrzebna odmiana, bo w końcu panowie nie pędzą na złamanie karku, nie ostrzeliwują nas kanonadą riffów i nie atakują perkusyjnym „łomotem”. Ale to tylko chwilowy spadek intensywności doznań słuchowych. Stone Blind – prowadzone riffem podobnym do tego z Gunsowej Comy – to kolejny mocny rockowy kopniak.

Gdzieś w połowie płyty w końcu dochodzi do mnie, co tu jest nie tak. Nie czuję tu żadnego rozwinięcia tematu. Wszystkie numery są napędzane dobrym, ostrym riffem, mamy sporo dynamiki, gęste, mięsiste brzmienie i świetne wokale z chórkami, które dodają jeszcze dodatkowego kopa. Ale wszystkie te kawałki „lecą” według schematu zwrotka-refren-zwrotka-refren-bridge-solo-refren. Nie ma żadnych zaskoczeń. Może nie powinienem ich oczekiwać akurat po płycie Slasha, ale poprzednimi albumami solowymi potrafił mnie porwać, a tu porwany absolutnie się nie czuję. Są pojedyncze zagrywki, które przyciągają moją uwagę (jak gitarowy motyw tuż przed refrenem bardzo przyjemnego swoją drogą Stone Blind), ale przy żadnym z utworów nie mam wrażenia, że to kompozycja na miarę takich numerów Slasha, jak Anastasia, By the Sword czy Serial Killer. I nawet jeśli Beneath the Savage Sun zaczyna się od ciekawego motywu rodem z twórczości Alice in Chains, to w refrenie znowu wracamy do tego samego hardrockowego wyścigu. Ale biorąc pod uwagę chwilowe zwolnienie w drugiej połowie kompozycji, to już i tak pewny krok naprzód i złamanie do pewnego stopnia albumowej rutyny.

Pewną ulgę przynosi też Battleground – utwór osadzony w podobnym klimacie, co The Last Fight innej grupy Slasha – Velvet Revolver. To kawałek, który sprawi, że niejeden koncertowicz wyciągnie zapaln telefon komórkowy i da się na żywo porwać nieco podniosłej atmosferze. Idealnie nadawałby się na zakończenie około pięćdziesięciominutowej w tym momencie płyty. Ale… po nim mamy jeszcze sześć kolejnych numerów i to kolejny problem, który mam z World on Fire – ta płyta jest po prostu za długa. 77 minut to potężna dawka muzyki i znam bardzo niewiele albumów o tej długości, które bronią się od pierwszej do ostatniej sekundy. Ten nie jest jednym z nich. Tu po prostu jest zbyt intensywnie, dynamicznie i głośno, żebym był w stanie wytrwać przy tej płycie tak długo bez objawów pewnego znudzenia i zmęczenia.

Muszę jednak zaznaczyć, że uwaga o zakończeniu płyty po Battleground dotyczy tylko charakteru tego utworu i długości płyty w momencie jego wybrzmienia, bo akurat kilka z tych sześciu kompozycji, które następują po Battleground, przynosi pewne urozmaicenie. Wreszcie jest czas na złapanie oddechu przy Dirty Girl i Iris of the Storm, mamy także instrumentalny numer Safari Inn, który też jest miłą odmianą. Zespół nigdzie nie gna, kawałek ma przyjemny klimat, zamiast wokali mamy jedną długą solówkę Slasha, a całość trwa tylko trzy i pół minuty, więc kończy się zanim zacznie się nudzić. Bardzo dobrze brzmi też zamykający płytę kawałek The Unholy. To numer w starym dobrym slashowym stylu – nieco podniosły, monumentalny wręcz, osadzony głęboko w brzmieniu wczesnych lat 90. To dobry zabieg – sprawia, że wrażenie po przesłuchaniu płyty staje się trochę lepsze. Tyle że to wszystko nieco za mało.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
World on Fire nie jest słabą płytą. O żadnej z 17 kompozycji na niej nie mogę powiedzieć, że to kiepski numer, ale nie czuję też, by którakolwiek z nich należała do najlepszych utworów w karierze Slasha, a przydałyby się chociaż ze dwa numery klasy najwybitniejszych utworów z bogatej dyskografii gitarzysty. Nie czuję się powalony jakością kompozycji, ani ich różnorodnością. Muzycy zapowiadali, że to zdecydowanie najcięższy krążek solowy kudłatego gitarzysty. I faktycznie – trzeba przyznać, że zapowiedzi nie okazały się bezpodstawne. Ciężaru jest dużo, dynamiki cała masa, soczystością brzmienia można by obdzielić z pięć innych wydawnictw. Tylko mam wrażenie, że nawaliły proporcje. Ta płyta po prostu niczym nie zaskakuje. A może właśnie brak zaskoczeń jest zaskoczeniem? W końcu poprzednie krążki Slasha były dobrze wyważone, zespół zręcznie żonglował na nich klimatem kompozycji, a i długość albumów nie była męcząca. Może właśnie zerwanie z tymi całkiem dobrymi, moim zdaniem, tradycjami jest tym zaskoczeniem? Jeśli tak, to jest to niespodzianka z serii tych, za którymi nie do końca się przepada. Hasłem przewodnim tej płyty jest „nadmiar”. Gdyby skrócić ją o dobre 5-6 numerów i lepiej wyselekcjonować materiał na tę krótszą wersję, to całość sprawiałaby dużo lepsze wrażenie. Wciąż brakowałoby wybitnych utworów, ale taka mieszanka byłaby dużo strawniejsza. A tak powstał bardzo solidny album, którym jednak nie jestem w stanie się zachwycić. Album raczej dla tych, którzy nie szukają muzycznych wrażeń poza obszarem tradycyjnego hard rocka.

---
Slash zagra w krakowskiej Arenie 20 listopada 2014 roku.