Cztery lata od premiery mocno średniego World on Fire, do którego – zgodnie zresztą
z moimi przewidywaniami – nie wracam wcale (a i kupiłem dopiero ze dwa lata po
premierze, korzystając z obniżki do 20 złotych bez grosza jednego), Slash
wysmażył (a może wymęczył?) z tym samym składem (plus Frank Sidoris, który i
tak gra z nimi od kilku lat na koncertach) nowy krążek, zatytułowany Living the Dream. Slasha uwielbiam jako
gitarzystę Guns n’ Roses, bardzo lubię też Snakepit. Ba, mam wszystko, co
wydało Velvet Revolver (mowa o różnych wersjach singli, bo akurat płyt to się
różnych nie naprodukowali, więc żaden wyczyn). Ale za jego solowymi dokonaniami
jakoś nigdy nie szalałem i w zasadzie poza pierwszym albumem specjalnie nie
byłoby za czym tęsknić, gdyby nagle wywaliło jego solową dyskografię w kosmos.
Płytę
rozpoczyna pierwszy singiel – utwór World
on Fire. Jest niezwykle intensywnie i dynamicznie. Co nietypowe dla singli
– to jeden z lepszych numerów na albumie. Tytułowy ogień na pewno jest.
Znakomite wprowadzenie do płyty. Równie dynamiczne i wpadające w ucho są Automatic Overdrive i Wicked Stone. Po pięciu numerach niby
wszystko w porządku, ale mam wrażenie, że cały czas słuchałem tego samego
kawałka. Nieco wytchnienia przynosi kompozycja szósta – kolejny singiel z płyty,
Bent to Fly, którego początek może
się kojarzyć ze wstępem do kompozycji Anastasia
z poprzedniej płyty Slasha. Ale to miła i potrzebna odmiana, bo w końcu panowie
nie pędzą na złamanie karku, nie ostrzeliwują nas kanonadą riffów i nie atakują
perkusyjnym „łomotem”. Ale to tylko chwilowy spadek intensywności doznań
słuchowych. Stone Blind – prowadzone
riffem podobnym do tego z Gunsowej Comy
– to kolejny mocny rockowy kopniak.
Gdzieś w
połowie płyty w końcu dochodzi do mnie, co tu jest nie tak. Nie czuję tu
żadnego rozwinięcia tematu. Wszystkie numery są napędzane dobrym, ostrym
riffem, mamy sporo dynamiki, gęste, mięsiste brzmienie i świetne wokale z
chórkami, które dodają jeszcze dodatkowego kopa. Ale wszystkie te kawałki
„lecą” według schematu zwrotka-refren-zwrotka-refren-bridge-solo-refren. Nie ma
żadnych zaskoczeń. Może nie powinienem ich oczekiwać akurat po płycie Slasha,
ale poprzednimi albumami solowymi potrafił mnie porwać, a tu porwany absolutnie
się nie czuję. Są pojedyncze zagrywki, które przyciągają moją uwagę (jak
gitarowy motyw tuż przed refrenem bardzo przyjemnego swoją drogą Stone Blind), ale przy żadnym z utworów
nie mam wrażenia, że to kompozycja na miarę takich numerów Slasha, jak Anastasia, By the Sword czy Serial
Killer. I nawet jeśli Beneath the
Savage Sun zaczyna się od ciekawego motywu rodem z twórczości Alice in
Chains, to w refrenie znowu wracamy do tego samego hardrockowego wyścigu. Ale
biorąc pod uwagę chwilowe zwolnienie w drugiej połowie kompozycji, to już i tak
pewny krok naprzód i złamanie do pewnego stopnia albumowej rutyny.
Pewną ulgę
przynosi też Battleground – utwór
osadzony w podobnym klimacie, co The Last
Fight innej Velvet Revolver. To kawałek, który sprawi, że niejeden
koncertowicz wyciągnie zapaln telefon komórkowy i da się na żywo porwać
nieco podniosłej atmosferze. Idealnie nadawałby się na zakończenie około
pięćdziesięciominutowej w tym momencie płyty. Ale… po nim mamy jeszcze sześć
kolejnych numerów i to kolejny problem, który mam z World on Fire – ta płyta jest po prostu za długa. 77 minut to
potężna dawka muzyki i znam bardzo niewiele albumów o tej długości, które
bronią się od pierwszej do ostatniej sekundy. Ten nie jest jednym z nich. Tu po
prostu jest zbyt intensywnie, dynamicznie i głośno, żebym był w stanie wytrwać
przy tej płycie tak długo bez objawów pewnego znudzenia i zmęczenia.
Muszę jednak
zaznaczyć, że uwaga o zakończeniu płyty po Battleground
dotyczy tylko charakteru tego utworu i długości płyty w momencie jego
wybrzmienia, bo akurat kilka z tych sześciu kompozycji, które następują po Battleground, przynosi pewne
urozmaicenie. Wreszcie jest czas na złapanie oddechu przy Dirty Girl i Iris of the
Storm, mamy także instrumentalny numer Safari
Inn, który też jest miłą odmianą. Zespół nigdzie nie gna, kawałek ma
przyjemny klimat, zamiast wokali mamy jedną długą solówkę Slasha, a całość trwa
tylko trzy i pół minuty, więc kończy się zanim zacznie się nudzić. Bardzo
dobrze brzmi też zamykający płytę kawałek The
Unholy. To numer w starym dobrym Slashowym stylu – nieco podniosły,
monumentalny wręcz, osadzony głęboko w brzmieniu wczesnych lat 90. To dobry
zabieg – sprawia, że wrażenie po przesłuchaniu płyty staje się trochę lepsze.
Tyle że to wszystko nieco za mało. World on Fire nie jest słabą płytą. Ta płyta po prostu niczym nie
zaskakuje. Hasłem przewodnim tej płyty jest „nadmiar”. Gdyby skrócić ją o dobre
5-6 numerów i lepiej wyselekcjonować materiał na tę krótszą wersję, to całość
sprawiałaby dużo lepsze wrażenie. Wciąż brakowałoby wybitnych utworów, ale taka
mieszanka byłaby dużo strawniejsza. A tak powstał bardzo solidny album, którym
jednak nie jestem w stanie się zachwycić.
Inteligentne z was na pewno bestie, więc pewnie
dość szybko zorientowaliście się, że czytacie mój stary tekst o poprzedniej płycie
Slasha. Czemu? BO TA NOWA BRZMI DOKŁADNIE TAK SAMO! Sorry, to trzeba było
wywrzeszczeć… Tak samo koszmarna okładka, tak samo przyzwoite, ale na dłuższą
metę podobne do siebie numery, zaśpiewane dokładnie tak samo przez Mylesa.
Jedyna różnica na korzyść nowego albumu to to, że jest o 25 minut krótszy. 77
minut World on Fire jest absolutnie
nie do zniesienia, 52 minuty Living the
Dream to też za dużo, no ale jednak 25 minut życia życia do przodu. Nie mam
bladego pojęcia, po co miałbym wracać do tej płyty. Zdarza mi się wracać do
pierwszego solowego albumu Slasha, na którym w niemal każdym numerze mieliśmy
innych wokalistów, którzy w dodatku mieli spory wpływ na kształt tych
kompozycji, dzięki czemu płyta była różnorodna i po prostu dobrze się jej
słucha. Wracam też czasami do mającej kapitalne przebłyski solidnej Apocalyptic Love. Do World on Fire, jak już napisałem, nie
wracam. Do Living the Dream też nie
zamierzam. Po prostu nie widzę powodu. Może czasem włączę ze dwa czy trzy numery
i będę miał wrażenie, że już wszystko na tym albumie usłyszałem. Jeśli trafi
się jakiś numer w radiu, chętnie posłucham (no dobra, bądźmy szczerzy, i tak
rzadko słucham czegokolwiek w radiu poza własnymi audycjami – w końcu kto zrobi
audycję bardziej w moim guście niż ja sam?), ale całości pewnie już nigdy nie
posłucham. Kompletnie niepotrzebny i stworzony na odwal się tekst o kompletnie
niepotrzebnej i stworzonej na odwal się płycie. Nawet nie chce mi się wpisywać poniżej tytułów utworów.
--
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Brawo, zgadzam się w 100% - wtórność i prostota po trzykroć, czytaj wyciąganie z ludzi kasy z minimalnym wkładem w swoją pracę
OdpowiedzUsuńZgadzam się w 100%, zero zaskoczeń, wszystko przewidywalne, po prostu odwalone rzemiosło, bez pomysłu, bez kreatywności. To już wolę płyty Nickelback - niby wiadomo co się otrzyma, ale przynajmniej "piosenki" są melodyjne i przebojowe, a tu trochę męczarnia i na siłę ;)
OdpowiedzUsuńNajgorsze jest to, że prawdopodobnie artysta Slash jest święcie przekonany że odwalił epokowe dzieło, jak również to, że w Ameryce kupią tą płytkę miliony fanów, bo jest nazwisko. To trochę jak z kolejnym modelem Skody Fabii - wygląda beznadziejnie, ale i tak nabywców znajdzie, bo ów nabywca nie ma specjalnego wyboru w konkretnie takich widełkach cenowych. no może nie było to najlepsze porównanie, ale idea jest nieco zbliżona ;)
no cóż, wszedłem wczoraj do hmv w Londynie i ta płyta była chyba na 7 miejscu najpopularniejszych tamtejszych zakupów (a podejrzewam, że zaraz po premierze była jeszcze wyżej), więc obawiam się, że jego założenia były niestety słuszne.
OdpowiedzUsuńNajgorzej że to utwierdza Artystę iż zmierza w dobrym kierunku ;)
UsuńPozdrawiam.
Oj, Panowie trochę przesadzacie, kawał dobrej muzy, jest parę ciekawych numerów, fajne linie melodyczne, genialny wokal, może nie jest to In Rock ale z przyjemnością czasem posłucham. Boję się pomyśleć co powiecie na nowego Kravitza.
OdpowiedzUsuń