Ekipa z Vancouver zainteresowała
mnie swoją muzyką w 2015 roku, gdy ukazało się wznowienie ich wydanego oryginalnie dwa lata wcześniej debiutu. Spodobał mi się ich żywiołowy, nieco
bezczelny hard rock, łączący naturalne granie lat 70. z zadziornością lat 90. I
tu wiele się nie zmienia na kolejnych albumach. Beyond the Sky to trzecie wydawnictwo kanadyjskiej grupy – trzecie utrzymane
w podobnych klimatach i trzecie naprawdę bardzo przyjemne. Jaskrawe,
psychodeliczne kolory na okładkach (z nimi to jest nawet trochę tak, że
wystarczy spojrzeć na okładkę i już wie się, jak będzie brzmiała płyta), ostre,
rasowe rockowe riffy, świetna dynamika kompozycji i bardzo dobry, wysoki, zadziorny,
mocny wokal – to wspólne cechy wszystkich trzech płyt. Najnowsze dzieło grupy
La Chinga wyróżnia za to, według mnie, najbardziej dopracowana produkcja,
dzięki czemu pewną surowość przekuto w moc, nie rezygnując jednocześnie z
dynamiki i pewnej dzikości.
Przy poprzednich płytach –
zwłaszcza albumie debiutanckim – można było wymieniać całą masę dość
oczywistych nawiązań do twórczości „znanych i lubianych”, przy czym nie był to
casus Grety Van Fleet – panowie trzymali się jednak na bezpieczną odległość od
cienkiej linii… no, wiecie której. Tym razem trio mniej zapuszcza się w klimaty
psychodeliczne, które na poprzednich płytach nieco częściej się pojawiały (co
nie znaczy, że nie zapuszcza się wcale), więcej natomiast bazuje na klasycznym
rockowym łojeniu – z mocą i melodią. Owszem, wciąż usłyszymy, że chłopaki chyba
lubią sobie zapuścić Zeppelinów, wciąż też nie da się ukryć, że pewnie katowali
rodzinę i sąsiadów niejednym albumem ze sceny bliskiego przecież Seattle czy ze
słonecznej Kalifornii, a do tego potrafią jedno pole muzyczne z drugim sprawnie
połączyć, ale to znowu jest w ich wykonaniu jednak mieszanka świeża, bez
kopiowania na siłę konkretnych utworów. Mamy tu też wspomniany już wokal z rasową,
wysoką rockową barwą, przywołującą na myśl efektownych krzykaczy przełomu lat
80. i 90., takich jak Sebastian Bach, Whit Crane czy Andy Wood. Do tego w
zespole śpiewa w zasadzie cała trójka, co często owocuje przyjemnymi
wielogłosami – raczej nie z gatunku tych idealnie wypolerowanych na glanc, ale
mimo wszystko brzmiących razem bardzo przyjemnie i naturalnie.
Płytę wypełnia 11 kompozycji
trwających trzy kwadranse, czyli mniej więcej tyle, ile poprzednie albumy
zespołu, co wydaje się idealną porcją dla tej grupy. Bo to wszystko są płyty z gatunku
tych, które włącza się, chłonie na raz, świetnie się przy tym bawiąc, i nie ma
się ani niedosytu, ani przesytu. I nawet jeśli nie czuje się natychmiast potrzeby,
by włączyć taki album od nowa, to ta potrzeba przyjdzie. Za dzień, dwa,
dziesięć… Bo słuchanie Beyond the Sky
to dobra zabawa, podobnie jak było nią zapewne jego nagrywanie. Panowie nie
silą się na wyszukane filozoficzne przemyślenia w swojej twórczości – ich płyty
to jedna wielka rockowa impreza i jeśli party rock miałby zostać oficjalnie
przynajmniej podgatunkiem muzycznym, to La Chinga będzie wręcz klasycznym
przykładem takich właśnie klimatów. Większość numerów to rzeczy dynamiczne, z
nośnymi refrenami, ostrymi riffami i kapitalnymi solówkami – jak fantastycznie
rozpędzające się Nothin' That I Can’t Do,
niesamowicie chwytliwe Wings of Fire,
wchodzące momentami w lekką psychodelię Mama
Boogie, mocno wczesnodefleppardowe H.O.W.
czy w końcu zamykające album, pędzące bez wytchnienia Warlords (ktoś pamięta grupę Montrose?). Tego typu żywe numery
dominują, podobnie jak dominowały na dwóch wcześniejszych płytach, choć mam
wrażenie, że tu brzmią nieco przyjemniej dla ucha. Ale dla odmiany mamy też
spokojniejsze klimaty w luzackim Death
Rider, a i w paru innych numerach zespół na moment zwalnia. Obecność takich
fragmentów niewątpliwie dobrze wpływa na odbiór całości.
Z grupą La Chinga jest trochę jak
z The Vintage Caravan – są dość daleko od rockowego mainstreamu, ale zdołali
już sobie w ostatnich latach zaskarbić sympatię sporej grupy fanów, a ich
kolejne albumy zawsze trzymają dobry poziom, nawet jeśli nie przynoszą żadnego
przełomu w muzyce rockowej. To może i dobrze znane już granie, ale zrobione na
wysokim poziomie i po prostu brzmiące bardzo przyjemnie. I podobnie jak w
przypadku The Vintage Caravan – choć chciałbym czasem trochę odważniejszych
muzycznych poszukiwań od kanadyjskiej grupy (o czym zresztą pisałem już przy
okazji poprzedniej płyty), to tak długo, jak będą wydawać płyty na tym
poziomie, ja będę je kupował i z czystym sumieniem polecał wszystkim fanom
dobrego, wpadającego w ucho rockowego grania.
1. Nothin' That I Can't Do (2:54)
2. Wings of Fire (4:03)
3. Mama Boogie (5:35)
4. Black River (4:23)
5. Beyond the Sky (3:29)
6. Keep on Rollin' (5:02)
7. Killer Wizard (4:14)
8. Death Rider (3:11)
9. Feel It in My Bones (4:32)
10. H.O.W. (3:44)
11. Warlords (3:48)
--
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz