wtorek, 9 października 2018

Slash - Living the Dream [2018]


Cztery lata od premiery mocno średniego World on Fire, do którego – zgodnie zresztą z moimi przewidywaniami – nie wracam wcale (a i kupiłem dopiero ze dwa lata po premierze, korzystając z obniżki do 20 złotych bez grosza jednego), Slash wysmażył (a może wymęczył?) z tym samym składem (plus Frank Sidoris, który i tak gra z nimi od kilku lat na koncertach) nowy krążek, zatytułowany Living the Dream. Slasha uwielbiam jako gitarzystę Guns n’ Roses, bardzo lubię też Snakepit. Ba, mam wszystko, co wydało Velvet Revolver (mowa o różnych wersjach singli, bo akurat płyt to się różnych nie naprodukowali, więc żaden wyczyn). Ale za jego solowymi dokonaniami jakoś nigdy nie szalałem i w zasadzie poza pierwszym albumem specjalnie nie byłoby za czym tęsknić, gdyby nagle wywaliło jego solową dyskografię w kosmos.

Płytę rozpoczyna pierwszy singiel – utwór World on Fire. Jest niezwykle intensywnie i dynamicznie. Co nietypowe dla singli – to jeden z lepszych numerów na albumie. Tytułowy ogień na pewno jest. Znakomite wprowadzenie do płyty. Równie dynamiczne i wpadające w ucho są Automatic Overdrive i Wicked Stone. Po pięciu numerach niby wszystko w porządku, ale mam wrażenie, że cały czas słuchałem tego samego kawałka. Nieco wytchnienia przynosi kompozycja szósta – kolejny singiel z płyty, Bent to Fly, którego początek może się kojarzyć ze wstępem do kompozycji Anastasia z poprzedniej płyty Slasha. Ale to miła i potrzebna odmiana, bo w końcu panowie nie pędzą na złamanie karku, nie ostrzeliwują nas kanonadą riffów i nie atakują perkusyjnym „łomotem”. Ale to tylko chwilowy spadek intensywności doznań słuchowych. Stone Blind – prowadzone riffem podobnym do tego z Gunsowej Comy – to kolejny mocny rockowy kopniak.

Gdzieś w połowie płyty w końcu dochodzi do mnie, co tu jest nie tak. Nie czuję tu żadnego rozwinięcia tematu. Wszystkie numery są napędzane dobrym, ostrym riffem, mamy sporo dynamiki, gęste, mięsiste brzmienie i świetne wokale z chórkami, które dodają jeszcze dodatkowego kopa. Ale wszystkie te kawałki „lecą” według schematu zwrotka-refren-zwrotka-refren-bridge-solo-refren. Nie ma żadnych zaskoczeń. Może nie powinienem ich oczekiwać akurat po płycie Slasha, ale poprzednimi albumami solowymi potrafił mnie porwać, a tu porwany absolutnie się nie czuję. Są pojedyncze zagrywki, które przyciągają moją uwagę (jak gitarowy motyw tuż przed refrenem bardzo przyjemnego swoją drogą Stone Blind), ale przy żadnym z utworów nie mam wrażenia, że to kompozycja na miarę takich numerów Slasha, jak Anastasia, By the Sword czy Serial Killer. I nawet jeśli Beneath the Savage Sun zaczyna się od ciekawego motywu rodem z twórczości Alice in Chains, to w refrenie znowu wracamy do tego samego hardrockowego wyścigu. Ale biorąc pod uwagę chwilowe zwolnienie w drugiej połowie kompozycji, to już i tak pewny krok naprzód i złamanie do pewnego stopnia albumowej rutyny.

Pewną ulgę przynosi też Battleground – utwór osadzony w podobnym klimacie, co The Last Fight innej Velvet Revolver. To kawałek, który sprawi, że niejeden koncertowicz wyciągnie zapaln telefon komórkowy i da się na żywo porwać nieco podniosłej atmosferze. Idealnie nadawałby się na zakończenie około pięćdziesięciominutowej w tym momencie płyty. Ale… po nim mamy jeszcze sześć kolejnych numerów i to kolejny problem, który mam z World on Fire – ta płyta jest po prostu za długa. 77 minut to potężna dawka muzyki i znam bardzo niewiele albumów o tej długości, które bronią się od pierwszej do ostatniej sekundy. Ten nie jest jednym z nich. Tu po prostu jest zbyt intensywnie, dynamicznie i głośno, żebym był w stanie wytrwać przy tej płycie tak długo bez objawów pewnego znudzenia i zmęczenia.

Muszę jednak zaznaczyć, że uwaga o zakończeniu płyty po Battleground dotyczy tylko charakteru tego utworu i długości płyty w momencie jego wybrzmienia, bo akurat kilka z tych sześciu kompozycji, które następują po Battleground, przynosi pewne urozmaicenie. Wreszcie jest czas na złapanie oddechu przy Dirty Girl i Iris of the Storm, mamy także instrumentalny numer Safari Inn, który też jest miłą odmianą. Zespół nigdzie nie gna, kawałek ma przyjemny klimat, zamiast wokali mamy jedną długą solówkę Slasha, a całość trwa tylko trzy i pół minuty, więc kończy się zanim zacznie się nudzić. Bardzo dobrze brzmi też zamykający płytę kawałek The Unholy. To numer w starym dobrym Slashowym stylu – nieco podniosły, monumentalny wręcz, osadzony głęboko w brzmieniu wczesnych lat 90. To dobry zabieg – sprawia, że wrażenie po przesłuchaniu płyty staje się trochę lepsze. Tyle że to wszystko nieco za mało. World on Fire nie jest słabą płytą. Ta płyta po prostu niczym nie zaskakuje. Hasłem przewodnim tej płyty jest „nadmiar”. Gdyby skrócić ją o dobre 5-6 numerów i lepiej wyselekcjonować materiał na tę krótszą wersję, to całość sprawiałaby dużo lepsze wrażenie. Wciąż brakowałoby wybitnych utworów, ale taka mieszanka byłaby dużo strawniejsza. A tak powstał bardzo solidny album, którym jednak nie jestem w stanie się zachwycić.

Inteligentne z was na pewno bestie, więc pewnie dość szybko zorientowaliście się, że czytacie mój stary tekst o poprzedniej płycie Slasha. Czemu? BO TA NOWA BRZMI DOKŁADNIE TAK SAMO! Sorry, to trzeba było wywrzeszczeć… Tak samo koszmarna okładka, tak samo przyzwoite, ale na dłuższą metę podobne do siebie numery, zaśpiewane dokładnie tak samo przez Mylesa. Jedyna różnica na korzyść nowego albumu to to, że jest o 25 minut krótszy. 77 minut World on Fire jest absolutnie nie do zniesienia, 52 minuty Living the Dream to też za dużo, no ale jednak 25 minut życia życia do przodu. Nie mam bladego pojęcia, po co miałbym wracać do tej płyty. Zdarza mi się wracać do pierwszego solowego albumu Slasha, na którym w niemal każdym numerze mieliśmy innych wokalistów, którzy w dodatku mieli spory wpływ na kształt tych kompozycji, dzięki czemu płyta była różnorodna i po prostu dobrze się jej słucha. Wracam też czasami do mającej kapitalne przebłyski solidnej Apocalyptic Love. Do World on Fire, jak już napisałem, nie wracam. Do Living the Dream też nie zamierzam. Po prostu nie widzę powodu. Może czasem włączę ze dwa czy trzy numery i będę miał wrażenie, że już wszystko na tym albumie usłyszałem. Jeśli trafi się jakiś numer w radiu, chętnie posłucham (no dobra, bądźmy szczerzy, i tak rzadko słucham czegokolwiek w radiu poza własnymi audycjami – w końcu kto zrobi audycję bardziej w moim guście niż ja sam?), ale całości pewnie już nigdy nie posłucham. Kompletnie niepotrzebny i stworzony na odwal się tekst o kompletnie niepotrzebnej i stworzonej na odwal się płycie. Nawet nie chce mi się wpisywać poniżej tytułów utworów.



--
Zapraszam na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

5 komentarzy:

  1. Brawo, zgadzam się w 100% - wtórność i prostota po trzykroć, czytaj wyciąganie z ludzi kasy z minimalnym wkładem w swoją pracę

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się w 100%, zero zaskoczeń, wszystko przewidywalne, po prostu odwalone rzemiosło, bez pomysłu, bez kreatywności. To już wolę płyty Nickelback - niby wiadomo co się otrzyma, ale przynajmniej "piosenki" są melodyjne i przebojowe, a tu trochę męczarnia i na siłę ;)
    Najgorsze jest to, że prawdopodobnie artysta Slash jest święcie przekonany że odwalił epokowe dzieło, jak również to, że w Ameryce kupią tą płytkę miliony fanów, bo jest nazwisko. To trochę jak z kolejnym modelem Skody Fabii - wygląda beznadziejnie, ale i tak nabywców znajdzie, bo ów nabywca nie ma specjalnego wyboru w konkretnie takich widełkach cenowych. no może nie było to najlepsze porównanie, ale idea jest nieco zbliżona ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. no cóż, wszedłem wczoraj do hmv w Londynie i ta płyta była chyba na 7 miejscu najpopularniejszych tamtejszych zakupów (a podejrzewam, że zaraz po premierze była jeszcze wyżej), więc obawiam się, że jego założenia były niestety słuszne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najgorzej że to utwierdza Artystę iż zmierza w dobrym kierunku ;)
      Pozdrawiam.

      Usuń
  4. Oj, Panowie trochę przesadzacie, kawał dobrej muzy, jest parę ciekawych numerów, fajne linie melodyczne, genialny wokal, może nie jest to In Rock ale z przyjemnością czasem posłucham. Boję się pomyśleć co powiecie na nowego Kravitza.

    OdpowiedzUsuń