Whoopie Cat to formacja z
Australii, która dwa lata temu bardzo skutecznie weszła w orbitę moich
muzycznych zainteresowań EP-ką zatytułowaną po prostu Whoopie Cat, z okładki której spoglądał na nas kolorowy futrzak.
Szata graficzna prezentowała raczej minimalistyczne podejście, zaś sama muzyka
nie była może przesadnie wyszukana czy nowatorska, ale bardzo solidny bluesujący
rock z przyjemnym wokalem szybko wpadał w ucho i to wystarczyło, żebym
zapamiętał tę nazwę. Teraz powrócili z płytą Illusion of Choice i muzycznie w zasadzie jest to kontynuacja
debiutu – znowu dostajemy bardzo solidną dawkę chwytliwego blues-rockowego
grania z odcieniami psychodelii.
Wydana w 2016 roku EP-ka była w
zasadzie albumem pełnowymiarowym, bo zawierała 34 minuty muzyki, a zatem
kwalifikowała się do miana dużej płyty, ale chyba sam zespół jednak za duży
album jej nie uznaje, więc nie będę się upierał. Tym razem materiału jest dwa
razy więcej, co oczywiście stanowi dla mnie pewien problem, bo nie raz
podkreślałem, że trzy kwadranse to w większości przypadków wystarczająca dawka
muzyki na krążku. Ale nic to, mimo przesadzonej długości jest dobrze. Na pewno
nie macie co się spodziewać typowej bluesowej płyty z przewidywalnymi do bólu
kawałkami robionymi od linijki. To nie jest 12 bar blues, który po pięciu
sekundach można już grać razem z zespołem. Ślady muzyki bluesowej są tu
wyraźne, ale są jedynie jednym z kilku elementów brzmienia Whoopie Cat. Mamy tu
zaledwie osiem numerów, ale tylko jeden trwa poniżej sześciu minut, zaś album
otwierają i zamykają kompozycje ponad jedenastominutowe. A co najważniejsze,
żaden z utworów się nie dłuży. Kawałki takie jak Dissolution porywają dynamiką, wpadającymi w ucho motywami i bardzo
przyjemnym, pełnym brzmieniem, Gentle
Goodbye i Sweet Jane niezwykle
przyjemnie kołyszą i kapitalnie się rozwijają, z kolei w tych najbardziej rozbudowanych kompozycjach grupa pozwala
sobie na dłuższe muzyczne odloty i przynosi to równie ciekawy efekt. Co jednak
najważniejsze, bez względu na to, jak rozpoczyna się dana kompozycja, trudno od
razu przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie, bo zespół niezwykle zręcznie
przechodzi od klimatów spokojnych do ognistego rockowego łojenia.
Australijska ekipa swoim
pierwszym pełnowymiarowym wydawnictwem sprawiła mi sporo przyjemności, bo taka właśnie
jest ich muzyka – może nie ma tu nic przełomowego czy nowego, ale jest
niezwykle przyjemnie, a całość po prostu dobrze brzmi i chce się do tego albumu
wracać. W czasach, gdy mało kto jest w stanie zaproponować coś całkowicie
innowacyjnego w muzyce rockowej, kwestia tego, czy chce mi się wracać do danego
albumu, jest niezwykle ważna dla mojej oceny płyty. W tym przypadku ta ocena
może być tylko pozytywna.
1. Ophidian (11:23)
2. Tell Me You'll Stay (8:40)
3. Dissolution (6:29)
4. Gentle Goodbye (6:51)
5. Sweet Jane (6:35)
6. Sun Don't Shine II (5:37)
7. Fear Is Blind (7:34)
8. Cicada (11:01)
Płyty możecie posłuchać w całości na profilu grupy w serwisie Bandcamp.
--
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Jeszczem nie słuchał, ale zachęta jest poważna, zatem do dzieła, ale chyba wpierw Opeth.
OdpowiedzUsuńFajna literówka a właściwie copy&pastówka "ale tylko jeden trwa poniżej sześciu numerów".
Ja bym to kupił, bo mi się podoba takie określenie długości :-)
ahahah ile trwa twój nowy utwór? poniżej sześciu numerów... hmmm
UsuńNo właśnie, to od razu coś mówi o płycie
OdpowiedzUsuńKolejne zatem podziękowania za przywracanie miarowego krążenia starcom. Stąd niedaleko już do uzdrawiania chromych. Wizyta u Bizona przypomina zanurzenie w jeziorze z uzdrawiającą wodą: przynieśli ledwie żywego na noszach i zanurzyli w wodzie. Wyciągają, patrzą a nosze mają nowy brezent ;-)