Szok! Skandal! Niedowierzanie!
Niby na scenie Queen, ale śpiewa jakiś gość bez wąsów, za to z długimi włosami
i pomalowanymi paznokciami, a zamiast jeansów i podkoszulka ma efektowne
obcisłe wdzianko, w dodatku jakby damskie… W koncertowej setliście próżno
szukać Radio Ga Ga, I Want to Break Free czy nawet Bohemian Rhapsody, zaś występu nie
kończy wspólne odśpiewanie We Are the
Champions. Tak – moi drodzy – to Queen w roku 1974.
Najwierniejszym fanom dwa występy
grupy w londyńskim Rainbow Theater były doskonale znane od lat, choć tylko we
fragmentach. Po latach oczekiwań, próśb, bezsilnego załamywania rąk, gdy na
rynku ukazywały się kolejne składanki najlepszych hitów i nikomu niepotrzebne
nowe wersje tyleż sławnej, co przereklamowanej koncertówki zarejestrowanej na
stadionie Wembley w 1986 roku, fani tego mniej znanego oblicza grupy w końcu
doczekali się pięknego wydania wczesnych koncertów. Koncertów, które pokazują
Queen z zupełnie innej strony. To jeszcze nie wielkie gwiazdy rocka, owijające
sobie wokół małego palca siedemdziesięciotysięczną publiczność. To czterech
pewnych siebie, ale wciąż młodych muzyków, którzy ciężko harują na scenie i
serwują widzom znakomite przedstawienie muzyczne. Bez wielkich telebimów, bez
olbrzymiego zestawu oświetleniowego, bez syntezatorów. Czterech gości, ich
instrumenty i nieco dziwaczne, za to bardzo odważne sceniczne stroje
podkreślające klimat przedstawienia.
Najważniejsza jest jednak muzyka.
A ta stoi na poziomie nieosiągalnym dla większości zespołów zarówno z tamtych
czasów, jak i tych współczesnych. To nie jest bezbłędny koncert. Czasami
Brianowi Mayowi albo Johnowi Deaconowi palec zjedzie na gryfie centymetr za
daleko, czasami głos Freddiego Mercury’ego nie udźwignie wysokiego zaśpiewu lub
wokalista zapomni fragmentu tekstu, zdarza się, że i Roger Taylor na ułamek
sekundy pogubi się w swoich perkusyjnych wyczynach. Ale to nie ma najmniejszego
znaczenia, bo obu koncertów (jeden nagrano w marcu, drugi w listopadzie) słucha
się po prostu znakomicie, z niedowierzaniem, że ten zespół był aż tak dobry!
Skoro nie ma tu hitów znanych z
późniejszych koncertówek Queen, to co otrzymujemy w zamian? Za największe
przeboje uchodzą tu kompozycje Keep
Yourself Alive i Seven Seas of Rhye
oraz – w przypadku koncertu listopadowego – Killer
Queen (zagrany we fragmencie jako część tzw. ‘medleya’, czyli zbitki
połączonych ze sobą wycinków kilku kompozycji). Tym, dla których historia grupy
Queen rozpoczęła się wraz z wydaniem singla Another
One Bites the Dust lub – co gorsza – płyty The Works, tytuły te pewnie nie mówią zbyt wiele, ale to właśnie
między innymi te kompozycje pozwoliły zespołowi na pierwsze próby podboju list
przebojów, zapełnienie Rainbow – kultowej londyńskiej miejscówki – oraz stopniowe
przyzwyczajanie się do rosnącej popularności, która miała wynieść ich na sam
szczyt już wkrótce, ledwie rok później, wraz z wydaniem singla Bohemian Rhapsody. Nie czuję potrzeby
skupiania się na tym, że ten lub inny utwór zabrzmiał tu rewelacyjnie. Tak
brzmi cały dwupłytowy album! Proto-thrashmetalowe Stone Cold Crazy powala dynamiką i precyzją, White Queen – okraszone fortepianowym solo nieobecnym w wersji
studyjnej – to jeden z piękniejszych momentów obu występów, zaś wspomniane już Keep Yourself Alive to koncertowa
torpeda.
Ale skupię się raczej na tym, co
poza samą jakością wykonania sprawia, że jest to wyjątkowe wydawnictwo – czyli
na rzadko granych kompozycjach, które możemy usłyszeć na Live at the Rainbow '74. Wspomnieć należy przede wszystkim o The Fairy Feller’s Master-Stroke –
klejnocie z drugiej płyty grupy, który był absolutnym koncertowym rarytasem.
Nawet jeśli wykonanie na żywo nie ma prawa zrobić aż takiego wrażenia jak
wersja studyjna (w studio czterech muzyków może nakładać ścieżki do woli… no
dobrze w tamtych czasach jednak pewne ograniczenia były, co jednak grupie Queen
nigdy nie przeszkadzało), to jednak słucha się go z niekrytą fascynacją.
Znakomite Flick of the Wrist – czysty
rockowy ogień – to także kompozycja, która w późniejszych latach nie gościła w
koncertowym repertuarze zespołu, a tu – świeżo po wydaniu jej na singlu wraz z Killer Queen – brzmi porywająco. Warto
wspomnieć też o Modern Times Rock ‘n’
Roll, w którym w wersji studyjnej śpiewał Roger Taylor. Tu w interpretacji
Mercury’ego brzmi inaczej. Czy lepiej – nie wiem, ale na pewno jest to
ciekawostka. Ozdobą listopadowego koncertu jest też na pewno wspomniany
‘medley’ składający się z fragmentów Killer
Queen i The March of the Black Queen
(moim jakże skromnym zdaniem najlepszego utworu tego zespołu) oraz porywającego
wykonania miniaturki Bring Back That
Leroy Brown.
Live at the Rainbow '74 to czysta rockowa energia, to dokument ukazujący zespół Queen tuż przed nadejściem wielkiej sławy, ale już w szczytowym okresie możliwości twórczych i wykonawczych. To wydawnictwo, które absolutnie trzeba mieć – nie dlatego, że tak wypada, ale dlatego, że brak tego albumu w kolekcji to luka w wiedzy o historii rocka. Nie mam wątpliwości, że Live at the Rainbow '74 jakością kompozycji i wykonania dorównuje największym albumom koncertowym w historii gatunku. Czy będzie tak znana i powszechnie uwielbiana jak Made in Japan, Strangers in the Night, Live & Dangerous czy Live After Death? To raczej mało prawdopodobne. Tamte nagrania ukazywały się wkrótce po ich rejestracji. Rainbow w pełnej krasie trafia do odbiorców dopiero po czterdziestu latach i choćby z tego powodu, oraz przez ukształtowany w głowach wielu odbiorców obraz Freddiego z wąsem prowadzącego wielki tłum na Wembley do rytmicznego klaskania w Radio Ga Ga, ten album raczej nigdy nie stanie się wielkim klasykiem wśród płyt koncertowych. Ale będzie wśród nich ukrytym skarbem, wydawnictwem, do którego wraca się wielokrotnie i za każdym razem z taką samą przyjemnością i uwielbieniem dla tych czterech młodych wtedy, ale genialnych muzyków. „Jak podobają się wam moje pazury? To prawdziwe diamenty, prezent od samego diabła. Nie wierzycie, nie wierzą mi!” – ależ wierzymy. Po takim koncercie wierzę we wszystko, co mówi ze sceny ten wielki wokalista.
Live at the Rainbow '74 to czysta rockowa energia, to dokument ukazujący zespół Queen tuż przed nadejściem wielkiej sławy, ale już w szczytowym okresie możliwości twórczych i wykonawczych. To wydawnictwo, które absolutnie trzeba mieć – nie dlatego, że tak wypada, ale dlatego, że brak tego albumu w kolekcji to luka w wiedzy o historii rocka. Nie mam wątpliwości, że Live at the Rainbow '74 jakością kompozycji i wykonania dorównuje największym albumom koncertowym w historii gatunku. Czy będzie tak znana i powszechnie uwielbiana jak Made in Japan, Strangers in the Night, Live & Dangerous czy Live After Death? To raczej mało prawdopodobne. Tamte nagrania ukazywały się wkrótce po ich rejestracji. Rainbow w pełnej krasie trafia do odbiorców dopiero po czterdziestu latach i choćby z tego powodu, oraz przez ukształtowany w głowach wielu odbiorców obraz Freddiego z wąsem prowadzącego wielki tłum na Wembley do rytmicznego klaskania w Radio Ga Ga, ten album raczej nigdy nie stanie się wielkim klasykiem wśród płyt koncertowych. Ale będzie wśród nich ukrytym skarbem, wydawnictwem, do którego wraca się wielokrotnie i za każdym razem z taką samą przyjemnością i uwielbieniem dla tych czterech młodych wtedy, ale genialnych muzyków. „Jak podobają się wam moje pazury? To prawdziwe diamenty, prezent od samego diabła. Nie wierzycie, nie wierzą mi!” – ależ wierzymy. Po takim koncercie wierzę we wszystko, co mówi ze sceny ten wielki wokalista.
Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Flick of the Wrist, agresywny i soczysty. W ogóle Roger podczas tych koncertów brzmi jak czyste zło :D.
OdpowiedzUsuńi znajdź pan teraz droge od tego rogera do say it's not true...
UsuńBizon, świetna recenzja!!! Kapitalnie się to czyta! Dzięki serdeczne! Pozdrawiam:-)
OdpowiedzUsuńOd wczoraj jestem szczęśliwym posiadaczem wydawnictwa. Znałem je wcześniej z marnej jakości kaset audio i VHS, ale zawsze lubiłem. Teraz kocham! Dźwięk DTS HD Master Audio, dobrej jakości obraz i świetny mastering dopełnia całości. Uwielbiam Queen z tamtych lat i z niecierpliwością oczekuję podobnego wydania z okresu Live Killers, chyba najlepszego albumu koncertowego :)
OdpowiedzUsuńOpłacało się "odpuścić " na na jakiś czas słuchanie muzyki Queen (ile razy w końcu można słuchać Wembley?). Bezapelacyjnie najlepsza koncertówka Queen i jak dla mnie jedna z najlepszych w historii rocka, mimo, że właściwie "bezprzebojowa". To, co się dzieje w Great King Rat, Liar, Flick of the Wrist to jest trzęsienie ziemi. Sporo tu cieżaru takiego jak u Black Sabbath i można uczciwie powiedzieć, że w tamtym okresie Queen należał do najcięższych grup rockowych - z tym, że co kilka cieższych kawałków proponował coś z innej bajki np. wodewilu czy pięknej ballady. Oby teraz ktoś wpadł na pomysł, że można co roku na 40-lecie wydać jakiś stary koncert; Hammy 75, Hyde Park 76, Houston 77....
OdpowiedzUsuńna 40lecie Wembley na pewno wyjdzie jakas absolutely ultimate super edition :P
UsuńAnonimowy, tylko nie Hyde Park;-) To takie Wembley lat 70-tych. Freddie i Brian strasznie stremowani, cały zespół gra...średnio jak na nich. Hammy 75 mamy w bardzo dobrej jakości audio/video. Ja najbardziej czekam na Hammy 79:-) Pozdro!
Usuńnom, też uważam, że hyde park wyszedł bardzo przecietnie jak na lata 70.
Usuńpomimo mało komercyjnego charakteru tego wydawnictwa, debiutuje ono w USA na ..2 miejscu na liście Billboard DVD
OdpowiedzUsuńhttp://www.billboard.com/biz/charts/music-video
Okazuje się, że da się dobrze sprzedać Queen sprzed okresu "wąsatego Freda". Oby po sukcesie komercyjnym Live at Rainbow 74 przyszła kolej na wydawnictwa dokumentujące trasy z lat 1977 i 1979....
tylko niestety obawiam sie, ze queen forever poleci na 1. miejsce billboard top 200 i przekona dziadów, że jednak tego ludzie chcą :/
UsuńAlbum nr 1 roku 2014 :)
OdpowiedzUsuńGratuluję. Naprawdę. Świetny artykuł.
OdpowiedzUsuńdzięki :)
Usuń