Wiele już było w XXI wieku zespołów,
które miały być nową nadzieją rocka. Niektóre z nich faktycznie spełniły
pokładane w nich nadzieje, inne zniknęły tak szybko, jak zaistniały. Jeszcze
kolejne istnieją i co jakiś czas wydają nowe płyty, tylko już nadziei większych
nikt w nich nie pokłada. Nie ukrywam, że jedną z moich największych nadziei na
przyszłość jest szwedzko-francusko-amerykański kwartet Blues Pills, o którego debiutanckim krążku pisałem niemal na samym początku istnienia tego miejsca.
Poznałem ich dzięki EP-kom dostępnym w streamingu i zanim ukazała się ich
pierwsza płyta, byłem już absolutnie oczarowany tą grupą. Krążek nie zawiódł
oczekiwań i załapał się na podium mojego prywatnego rankingu najlepszych płyt
2014 roku. Na płytę numer dwa przyjdzie nam jeszcze chyba chwilę poczekać, bo
zespół jest na razie zajęty graniem kolejnych tras koncertowych w Europie. Po
udanych wyprawach z Rival Sons (w charakterze supportu) i The Vintage Caravan
(jako gwiazda), grupa znowu rusza w drogę, ale zanim dotrze do Polski, możemy
raczyć się koncertówką Blues Pills Live
zarejestrowaną na zeszłorocznym Freak Valley Festival, które jest miejscem
szczególnie przyjaznym Elin i jej muzycznym towarzyszom.
11 kompozycji (mimo że na okładce
wydania kompaktowego mamy tylko 10 numerów w spisie), niespełna godzina grania
i świetny klimat od początku do końca. Oto koncertowe „pigułki” w pigułce.
Zespół nie ma jeszcze zbyt bogatej dyskografii, więc nic dziwnego, że na
albumie koncertowym słyszymy głównie numery z debiutanckiej płyty studyjnej. I
zaczyna się dokładnie tak jak na płycie od połączonych ze sobą dynamicznych
numerów High Class Woman i Ain’t No Change. Ten drugi trwa tu ponad
8 minut? Biorę w ciemno! Świetne długie przejście instrumentalne między
kawałkami, łączące elementy obu numerów. O to właśnie chodzi w rockandrollowych
płytach koncertowych – żeby było inaczej i z większym rozmachem niż na płytach
studyjnych. Jest znakomity rockowy klimat i naturalne brzmienie. Elin na pewno
nie należy do niestety sporej grupy wokalistek, które w studio czynią cuda, a na koncercie nie potrafią
oddać nawet cząstki tej magii. Śpiewa znakomicie, a przy tym słychać, że ma
niesamowity luz na scenie. To nie jest typ wokalistki o potężnym głosie, który
jest w stanie rozbijać naczynia i wstrząsać wszystkimi organami wewnętrznymi
człowieka, ale bardzo dobrze wykorzystuje to, co ma, czyli rasową rockową
barwę. Świetnie brzmi nie tylko w szybszych, mocniejszych numerach, jak High Class Woman czy Bliss, ale także w spokojniejszych
kawałkach jak No Hope Left for Me, Dig In (no tu spokojny jest początek, bo
jak już się rozpędzają, to wióry lecą) czy Little
Sun. Ten ostatni numer – zamykający wydawnictwo podobnie jak w przypadku
płyty studyjnej – to także popis instrumentalistów. W wersji koncertowej
kawałek nabiera nowego życia. Wersje studyjne niektórych numerów zostały nieco
„okiełznane”, co nie wszystkim się spodobało. Tu słyszymy tę oryginalną
dzikość, której niektórym brakowało na studyjnym debiucie, a jednym z numerów,
które najbardziej na tym zyskały, jest właśnie Little Sun z bardziej
rozbudowaną częścią instrumentalną. Warto wspomnieć także o chyba najbardziej
popularnym numerze grupy – Devil Man.
Znamy już trzy wersje studyjne tej kompozycji, teraz dostajemy także wersję
koncertową, która bazuje na oryginalnych nagraniach z dwóch studyjnych EP-ek,
nie zaś na mocno przebudowanej wersji z dużej płyty, co zresztą niewątpliwie wychodzi
temu numerowi na dobre. Nie bez powodu wokalne intro, którego w wersji z
debiutu nie ma, ostrzega informuje mnie o nadejściu SMS-ów. Wspominałem,
że na tym wydawnictwie usłyszymy głównie utwory z debiutu, ale są trzy wyjątki,
a właściwie dwa i pół. Jednym z nich jest kompozycja The Time Is Now, która pierwotnie znalazła się na EP-ce Devil Man. Drugim jest krótki,
dynamiczny instrumentalny numer In the
Beginning, który wcześniej pojawił się na EP-ce Live at Rockaplast a tu stanowi intro do Black Smoke, zaś trzecim utwór Bliss, który, owszem, na płycie się znalazł, ale w wersji
anglojęzycznej, zatytułowanej Jupiter.
Tu słyszymy oryginalną szwedzką wersje, znaną z EP-ki Bliss.
Być może wydawanie koncertówki po
zaledwie jednej płycie studyjnej to lekka przesada (tym bardziej, że do debiutu studyjnego dołączono przecież DVD z zapisem innego festiwalowego występu kapeli), ale z drugiej strony
słychać, że jest to wydawnictwo, które ma podtrzymać zainteresowanie zespołem w
trakcie, gdy Blues Pills są w trasie i nie mają jeszcze czasu nagrać drugiego
albumu. To nie jest „wypasiona” koncertówka z obszerną wkładką, bonusami,
gadżetami czy wersją DVD. To bardzo skromne wydawnictwo, choć atrakcyjne
wizualnie. Ale atrakcyjne jest przede wszystkim dźwiękowo i to pomimo pewnej
surowości brzmienia. Tak naprawdę można powiedzieć, że to taki oficjalny
bootleg, który ma pokazać Blues Pills tu i teraz, u progu wielkiej kariery,
która niewątpliwie będzie ich udziałem (jeśli nie, to znaczy, że dla muzyki
rockowej nie ma już ratunku). Nie ma tu fajerwerków – jest po prostu świetny
niemal godzinny zestaw znakomitych numerów zagranych porywająco i z wyczuciem. Na
koncertówkę z prawdziwego zdarzenia pewnie przyjdzie nam jeszcze trochę
poczekać, ale może to i dobrze. Niech nagrają chociaż z trzy płyty, to i set
będzie dłuższy, i wybór kompozycji większy. A na razie mamy płytę Blues Pills Live, która jest świetnym
przedsmakiem tego, co dostaniemy za czas jakiś. Dostaniemy, jestem o tym
przekonany.
16 i 17 czerwca grupa wystąpi w Polsce, odpowiednio w Krakowie (Fabryka) i w Warszawie (Hydrozagadka). Koncerty organizuje firma Knock Out Productions.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz