środa, 25 marca 2015

Black Star Riders - The Killer Instinct [2015]



Pierwsza płyta Black Star Riders powstawała początkowo jako pierwszy album Thin Lizzy nagrywany bez kultowego lidera grupy, Phila Lynotta. W porę podjęto jednak chyba słuszną decyzję, że o ile odgrywanie na żywo klasyków grupy pod szyldem Thin Lizzy jest dopuszczalne, o tyle album „chudej Elki” bez legendarnego basisty i wokalisty z Dublina byłby krokiem za daleko. Panowie lekko odświeżyli skład i przyjęli nową nazwę, choć płyta dość mocno nawiązywała do klasycznego brzmienie Lizzy. Po dwóch latach ukazuje się drugi krążek formacji, nagrany w nieco zmienionym stanie osobowym. Basistę Marca Mendozę zastąpił Robbie Crane, zaś obowiązki produkcyjne od Kevina Shirleya przejął równie znany w branży Nick Raskulinecz, choć przez jakiś czas mówiło się o tym, że za brzmienie będzie odpowiadać wokalista Def Leppard, Joe Elliott – bliski przyjaciel śpiewającego w BSR Ricky’ego Warwicka. Nadmiar obowiązków sprawił, że Elliott musiał wycofać się z projektu, ale na pewno nie wyszło to albumowi na złe, bo Raskulinecz wie, jak sprawić, by rockowy album brzmiał świeżo. Nie brzmienie jest problemem płyty The Killer Instinct.

Rozpoczyna się całkiem nieźle. Utwór tytułowy, który otwiera płytę, to typowy żywiołowy kawałek w stylu Thin Lizzy. Te odniesienia muszą się pojawiać, bo nie ma co się oszukiwać – to przecież niemal ten sam skład, który od ładnych kilku lat koncertował właśnie pod sławną nazwą. Choć z „prawdziwego” Thin Lizzy na The Killer Instinct został tylko gitarzysta Scott Gorham, to duch Lizzy unosi się nad tym albumem. Nie zawsze słychać te nawiązania tak wyraźnie. Na pewno znajdziemy je też w Soldierstown, które obok firmowego patentu Lizzy – bliźniaczych partii gitar – nawiązuje także do irlandzkiej muzyki folkowej. Charlie I Gotta Go jest dużo spokojniejsze i oszczędniejsze aranżacyjnie, ale to też znajomy klimat. Nie tylko dzięki gitarze Gorhama, ale także dlatego, że Warwick od lat dość zręcznie podrabia manierę wokalną Lynotta. Nie wiem, czy robi to celowo, czy po prostu przez te kilka lat śpiewania w Thin Lizzy tak bardzo przestawił się na taki sposób artykulacji, ale oczywistych inspiracji nie da się w tym przypadku ukryć. Jedni powiedzą, że to naturalny wybór, biorąc pod uwagę genezę grupy Black Star Riders, inni uznają, że to jednak przesada. Pewnie, jak to bywa w takich przypadkach, jedni i drudzy będą mieli trochę racji. W połowie płyty panowie po raz pierwszy uderzają w balladową nutę. Blindsided nie wnosi do historii rocka nic nowego, ale to przyjemny w brzmieniu numer, trochę w stylu Mama Said Metalliki (nie Metallici, Metallicy, ani tym bardziej Metallica’i…), choć bez ciągot w kierunku country, za to z mocniejszym przyłożeniem w połowie. Świetnie buja, choć wszystko tu jest przewidywalne jak kac po zmieszaniu wódki z winem.

To jest w ogóle największy problem, jaki mam z tą płytą. Na The Killer Instinct nic nie zaskakuje. Jest na pewno grupa słuchaczy, którym w żaden sposób nie będzie to przeszkadzało, wszak podobno najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy. I mnie w pewnych okolicznościach też nie przeszkadza to aż tak bardzo. To płyta, która całkiem nieźle nadaje się jako tło do codziennych czynności, pewnie także do samochodu (choć skąd mam to niby wiedzieć? Piszę ciągle o muzyce i wydaję fortunę na płyty, więc mnie nie stać na samochód), ale jak się tak porządnie zastanowić nad tym, co tu słyszymy, to niestety wychodzi na to, że The Killer Instinct to niestety trochę rockowa sztampa. Przyjemna – nie przeczę – ale jednak mało odkrywcza. Co z tego, że takie Sex, Guns & Gasoline to całkiem niezły łomot z dynamiczną perkusją i chwytliwym refrenem, skoro wszystko to było już grane tysiące razy. Black Star Riders po prostu nie zaskakują – już nawet nie w skali muzyki rockowej, ale nawet w kontekście własnej twórczości. Ta płyta jest po prostu dokładnie taka, jakiej wszyscy się spodziewali i wcale nie jest to pozytyw. Niemal wszystkie numery są zbudowane według tego samego schematu i nie robią wrażenia, nawet jeśli od czasu do czasu trafi się jakiś ciekawy smaczek, taki jak gitarowy motyw w Turn in Your Arms, muszący kojarzyć się z zagrywkami gitarowymi znanymi z płyt tych, no… a tak, Thin Lizzy. Miło jest też pod koniec siedmiominutowego You Little Liar, które zamyka płytę. Muzycy pozwolili tu sobie na trochę więcej instrumentalnego szaleństwa, nie trzymają się ściśle ram narzuconych sobie w poprzednich numerach, nie próbują na siłę nagrać kolejnego singla i efekt jest od razu przyjemniejszy, choć nie da się ukryć, że w połowie albumu ta kompozycja nie brzmiałaby pewnie tak dobrze.

Obawiam się, że młodzi fani klasycznego rocka nie znajdą na The Killer Instinct zbyt wiele brzmień, które by ich zachwyciły. To płyta dla hardrockowych weteranów, którzy pamiętają dawne czasy i lubią sobie posłuchać od czasu do czasu czegoś nowego, ale jakby znajomego. Zbierałem się kilka tygodni do napisania tego tekstu i dalej nie do końca wiem, co myśleć o tej płycie. Z jednej strony na pewno nie ma takiej żenady, jaką w kilku utworach odstawili w tym roku panowie z zespołu Scorpions. Numery są przyzwoite, krążka słucha się całkiem nieźle i jestem pewny, że na koncertach te kompozycje będą brzmieć dobrze między kawałkami z debiutu i klasykami Thin Lizzy. To materiał stworzony przez znakomitych muzyków, którzy nie odwalili fuszerki. Ale z drugiej strony nie potrafię znaleźć powodu, żeby wracać do tej płyty wobec tak wielu znakomitych nowych albumów na rynku. To solidny krążek wypełniony solidnymi numerami. Ale solidność to chyba jednak trochę za mało, choć doceniam to, że panom chce się ciągle wydawać nowe płyty, bo przecież mogliby iść na łatwiznę i grać tylko największe przeboje Thin Lizzy, w dodatku pod starą nazwą. Doceniam, ale w zachwycie się nie rozpłynę. Nie tym razem.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz