środa, 4 marca 2015

Thunder - Wonder Days [2015]


Angielska grupa Thunder jest absolutnie fatalna w kończeniu kariery. Po raz pierwszy próbowali w 1999, tuż po obchodach dziesiątej rocznicy istnienia zespołu, ale pożegnanie przeciągnęło się o rok. Wytrzymali bez siebie dwa lata i zeszli się. Nagrali kilka kolejnych płyt studyjnych, po czym w 2009 roku postanowili pożegnać się po raz drugi. I tym razem nie wytrzymali długo w swoim postanowieniu, bo już w 2011 roku wrócili na moment na odbywający się w Londynie festiwal High Voltage, po którym oczywiście zagrali kolejne koncerty, najpierw na specjalne okazje, potem już zupełnie bez okazji. Kwintesencją absolutnego braku umiejętności kończenia kariery jest wydana dwa tygodnie temu dziesiąta płyta w dorobku Thunder – Wonder Days. Jakie to szczęście, że czegoś nie potrafią. Gdyby odchodzenie szło im tak dobrze, jak tworzenie znakomitego, chwytliwego hard rocka, Wonder Days nigdy by się nie ukazało i choć pewnie świat rocka nie zatrząsłby się w posadach z tego powodu, mnie byłoby trochę smutno, bo to dobra płyta jest – tak po prostu.

Nie oszukujmy się – Thunder to nie jest grupa, która eksperymentuje. To doświadczony zespół hardrockowy, który ma swój charakterystyczny styl i tego stylu się trzyma. Ale trzeba też zaznaczyć, że styl ten ma o wiele więcej odcieni niż w przypadku choćby AC/DC. W przypadku Wonder Days od pierwszych sekund nie ma żadnych wątpliwości, że słuchamy płyty Thunder, ale jednocześnie nie ma się też wrażenia, że zapętlił nam się jeden utwór. Jeśli nawet ktoś miałby wątpliwość, kto pocina takie riffy na początku otwierającego płytę utworu tytułowego, pierwsze wejście nieco szorstkiego wokalu Danny’ego Bowesa wspomniane wątpliwości natychmiast rozwiewa. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów hardrockowych jest dalej w wyśmienitej formie mimo 55 lat na karku. Młodzieniec z burzą długich ciemnych loków, który 25 lat temu siał spustoszenie i czarował młode damy w teledysku do Dirty Love, zmienił się w eleganckiego pana w średnim wieku z krótko przystrzyżonymi siwymi włosami, ale głos to dalej jego ogromny atut. Zresztą tak naprawdę grupa nie zgubiła po drodze przez te ćwierć wieku od swojego powstania żadnej z cech, które sprawiały, że w swojej ojczyźnie panowie grali na największych festiwalach i regularnie pojawiali się na listach przebojów (choć tylko raz w top20). Największą siłą Thunder zawsze były melodie. Ci goście są absolutnymi mistrzami w tworzeniu hardrockowych numerów, które natychmiast podrywają z miejsca i powalają chwytliwością. Nie wierzę, że któregokolwiek fana dobrego hard rocka nie porwie Black Water – jeden z absolutnie najlepszych kawałków w historii grupy. Fantastyczny, bluesowy riff, klasyczny hardrockowy aranż z gęstym tłem, mocno zaznaczony rytm, refren, który za cholerę nie chce wyleźć z głowy, świetne chórki i krótkie, ale treściwe solo, a do tego dosłownie kilkusekundowe zwolnienie w jazzowych klimatach, które zresztą jest znakomicie rozwijane podczas akustycznych wykonań tego numeru – wszystko zawarte w niespełna czterech minutach. Rany, jak tego się świetnie słucha! Prostymi środkami sprawiają, że bujam się na wszystkie strony nawet podczas pisania tych słów. The Thing I Want łączy dynamikę wczesnych płyt ZZ Top i przebojowość Bad Company. Tu w zasadzie nie ma przecież niczego nowego, ale okazuje się, że czasami dobrze znane patenty sprawdzają się znakomicie, pod warunkiem, że nie są powtarzane w każdym numerze na płycie. A na Wonder Days na brak różnorodności narzekać nie można. Oczywiście całość jest utrzymana w klimatach hardrockowych z domieszką bluesa i wiadomo, że nie znajdziemy tu ani psychodelicznych piętnastominutowych odjazdów, ani stonerowego brudu. Natomiast pierwsze kilka numerów, w których dominują mocne gitarowe riffy i spora dynamika, jest przedzielone pół-akustycznym utworem The Rain, w którym – zamiast hardrockowego mięcha – mamy lekko ogniskowy, folkowy klimat, bardzo przyjemną linię basu i nieco hipnotyczny drugi plan w końcowej fazie utworu. Spokojniej i trochę ciszej jest także w Broken, które zachwyca melodyjnością rodem ze starych numerów Eltona Johna (tych z okresu sprzed „sakrifajsów”, „nikitów” i innych „królów lwów”).



Zdecydowana większość z jedenastu utworów trwających w sumie 48 minut to jednak dynamiczne, rockowe numery i w zasadzie w czasach lepszych dla muzyki rockowej prawie każdy z nich miałby szansę na podbój list przebojów. The Prophet wiedzie galopujący riff w stylu klasycznego motywu z utworu Barracuda grupy Heart, połączony z polotem i luzem Lights Out zespołu UFO czy Hall of the Mountain King w wersji Rainbow. Gitarzysta i kompozytor całości materiału na płycie, Luke Morley, gra tu porywająco, ale na uwagę zasługuje też przebijający się z drugiego planu bas Chrisa Childsa, który wcale nie zamierza robić tylko za jednostajne tło. Serpentine rozpoczyna się dość niepozornie od szybkiego, ale akustycznego intra, ale szybko rozkręca się i zaczyna zionąć czystym hardrockowym ogniem. Zamykające płytę I Love the Weekend to z kolei klasyczny rock n’ roll nawiązujący do nagrań Little Richarda czy Chucka Berry’ego. Idealny numer na imprezę w stylu lat 60.

Grupę Thunder poznałem dość niedawno. W 2011 roku pojechałem na wspomniany festiwal High Voltage. Skład festiwalowy był absolutnie bajeczny i nawet mimo całkowitego odpuszczenia najmniejszej sceny, i tak ciągle ganiałem pomiędzy sceną główną a progresywną, wychodząc w trakcie jednego świetnego koncertu, by załapać się choć na fragment innego. Nazwa Thunder nic mi nie mówiła, więc zdziwiłem się, że grają na dużej scenie jako trzeci od końca – po nich miała pojawić się już tylko rockowa supergrupa Black Country Communion i gwiazdy muzyki progresywnej – Dream Theater. Sądziłem, że to jakiś nowy, wrzaskliwy wynalazek, który nie przypadnie mi do gustu i pewnie nie zgromadzi zbyt wielkiego tłumu. Wielkie było moje zdziwienie, gdy w połowie ich występu dotarłem pod główną scenę i usłyszałem absolutnie fantastyczną wersję rockowego klasyka Gimme Some Lovin’, a następnie pełne dynamiki wykonania autorskich kompozycji Thunder, odśpiewanych wspólnie z kilkunastotysięcznym tłumem. Tam naprawdę niemal każdy znał słowa ich piosenek. Pół godziny później nie byłem już tym zdziwiony nawet w najmniejszym stopniu. Ten zespół to rockowy dynamit i album Wonder Days jest tego najnowszym potwierdzeniem. Teoretycznie ta płyta nie przynosi nic nowego. To klasyczny, luzacki hard rock z olbrzymią dawką świetnych, łatwo wpadających w ucho melodii, ale znakomicie zaaranżowany, zagrany i zaśpiewany. A do tego nie przeciągany na siłę do granic pojemności płyty CD. Tyle mniej więcej powinny trwać tego typu płyty, żeby słuchacz mógł się nacieszyć muzyką, ale jednocześnie nie zaczął odczuwać lekkiego znużenia pewną przewidywalnością materiału. Umówmy się – Ameryki na Wonder Days panowie z Thunder nie odkrywają, ale komu to przeszkadza, skoro ta płyta brzmi tak znakomicie i absolutnie świetnie się jej słucha?


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. Ta płyta jest dowodem na to że chyba po ośmiu latach przerwy można robić dobrą muzę.

    OdpowiedzUsuń