Angielska grupa Thunder jest
absolutnie fatalna w kończeniu kariery. Po raz pierwszy próbowali w 1999, tuż
po obchodach dziesiątej rocznicy istnienia zespołu, ale pożegnanie przeciągnęło
się o rok. Wytrzymali bez siebie dwa lata i zeszli się. Nagrali kilka kolejnych
płyt studyjnych, po czym w 2009 roku postanowili pożegnać się po raz drugi. I
tym razem nie wytrzymali długo w swoim postanowieniu, bo już w 2011 roku
wrócili na moment na odbywający się w Londynie festiwal High Voltage, po którym
oczywiście zagrali kolejne koncerty, najpierw na specjalne okazje, potem już
zupełnie bez okazji. Kwintesencją absolutnego braku umiejętności kończenia
kariery jest wydana dwa tygodnie temu dziesiąta płyta w dorobku Thunder – Wonder Days. Jakie to szczęście, że
czegoś nie potrafią. Gdyby odchodzenie szło im tak dobrze, jak tworzenie
znakomitego, chwytliwego hard rocka, Wonder
Days nigdy by się nie ukazało i choć pewnie świat rocka nie zatrząsłby się
w posadach z tego powodu, mnie byłoby trochę smutno, bo to dobra płyta jest –
tak po prostu.
Nie oszukujmy się – Thunder to
nie jest grupa, która eksperymentuje. To doświadczony zespół hardrockowy, który
ma swój charakterystyczny styl i tego stylu się trzyma. Ale trzeba też
zaznaczyć, że styl ten ma o wiele więcej odcieni niż w przypadku choćby AC/DC.
W przypadku Wonder Days od pierwszych
sekund nie ma żadnych wątpliwości, że słuchamy płyty Thunder, ale jednocześnie
nie ma się też wrażenia, że zapętlił nam się jeden utwór. Jeśli nawet ktoś
miałby wątpliwość, kto pocina takie riffy na początku otwierającego płytę
utworu tytułowego, pierwsze wejście nieco szorstkiego wokalu Danny’ego Bowesa
wspomniane wątpliwości natychmiast rozwiewa. Jeden z najbardziej
rozpoznawalnych wokalistów hardrockowych jest dalej w wyśmienitej formie mimo
55 lat na karku. Młodzieniec z burzą długich ciemnych loków, który 25 lat temu
siał spustoszenie i czarował młode damy w teledysku do Dirty Love, zmienił się w eleganckiego pana w średnim wieku z
krótko przystrzyżonymi siwymi włosami, ale głos to dalej jego ogromny atut.
Zresztą tak naprawdę grupa nie zgubiła po drodze przez te ćwierć wieku od
swojego powstania żadnej z cech, które sprawiały, że w swojej ojczyźnie panowie
grali na największych festiwalach i regularnie pojawiali się na listach
przebojów (choć tylko raz w top20). Największą siłą Thunder zawsze były
melodie. Ci goście są absolutnymi mistrzami w tworzeniu hardrockowych numerów,
które natychmiast podrywają z miejsca i powalają chwytliwością. Nie wierzę, że
któregokolwiek fana dobrego hard rocka nie porwie Black Water – jeden z absolutnie najlepszych kawałków w historii
grupy. Fantastyczny, bluesowy riff, klasyczny hardrockowy aranż z gęstym tłem,
mocno zaznaczony rytm, refren, który za cholerę nie chce wyleźć z głowy,
świetne chórki i krótkie, ale treściwe solo, a do tego dosłownie kilkusekundowe
zwolnienie w jazzowych klimatach, które zresztą jest znakomicie rozwijane
podczas akustycznych wykonań tego numeru – wszystko zawarte w niespełna
czterech minutach. Rany, jak tego się świetnie słucha! Prostymi środkami
sprawiają, że bujam się na wszystkie strony nawet podczas pisania tych słów. The Thing I Want łączy dynamikę
wczesnych płyt ZZ Top i przebojowość Bad Company. Tu w zasadzie nie ma przecież
niczego nowego, ale okazuje się, że czasami dobrze znane patenty sprawdzają się
znakomicie, pod warunkiem, że nie są powtarzane w każdym numerze na płycie. A
na Wonder Days na brak różnorodności
narzekać nie można. Oczywiście całość jest utrzymana w klimatach hardrockowych
z domieszką bluesa i wiadomo, że nie znajdziemy tu ani psychodelicznych
piętnastominutowych odjazdów, ani stonerowego brudu. Natomiast pierwsze kilka
numerów, w których dominują mocne gitarowe riffy i spora dynamika, jest
przedzielone pół-akustycznym utworem The
Rain, w którym – zamiast hardrockowego mięcha – mamy lekko ogniskowy,
folkowy klimat, bardzo przyjemną linię basu i nieco hipnotyczny drugi plan w
końcowej fazie utworu. Spokojniej i trochę ciszej jest także w Broken, które zachwyca melodyjnością rodem
ze starych numerów Eltona Johna (tych z okresu sprzed „sakrifajsów”, „nikitów”
i innych „królów lwów”).
Zdecydowana większość z jedenastu
utworów trwających w sumie 48 minut to jednak dynamiczne, rockowe numery i w
zasadzie w czasach lepszych dla muzyki rockowej prawie każdy z nich miałby
szansę na podbój list przebojów. The
Prophet wiedzie galopujący riff w stylu klasycznego motywu z utworu Barracuda grupy Heart, połączony z
polotem i luzem Lights Out zespołu
UFO czy Hall of the Mountain King w
wersji Rainbow. Gitarzysta i kompozytor całości materiału na płycie, Luke
Morley, gra tu porywająco, ale na uwagę zasługuje też przebijający się z
drugiego planu bas Chrisa Childsa, który wcale nie zamierza robić tylko za jednostajne
tło. Serpentine rozpoczyna się dość
niepozornie od szybkiego, ale akustycznego intra, ale szybko rozkręca się i
zaczyna zionąć czystym hardrockowym ogniem. Zamykające płytę I Love the Weekend to z kolei klasyczny
rock n’ roll nawiązujący do nagrań Little Richarda czy Chucka Berry’ego.
Idealny numer na imprezę w stylu lat 60.
Grupę Thunder poznałem dość
niedawno. W 2011 roku pojechałem na wspomniany festiwal High Voltage. Skład
festiwalowy był absolutnie bajeczny i nawet mimo całkowitego odpuszczenia
najmniejszej sceny, i tak ciągle ganiałem pomiędzy sceną główną a progresywną,
wychodząc w trakcie jednego świetnego koncertu, by załapać się choć na fragment
innego. Nazwa Thunder nic mi nie mówiła, więc zdziwiłem się, że grają na dużej
scenie jako trzeci od końca – po nich miała pojawić się już tylko rockowa
supergrupa Black Country Communion i gwiazdy muzyki progresywnej – Dream
Theater. Sądziłem, że to jakiś nowy, wrzaskliwy wynalazek, który nie przypadnie
mi do gustu i pewnie nie zgromadzi zbyt wielkiego tłumu. Wielkie było moje
zdziwienie, gdy w połowie ich występu dotarłem pod główną scenę i usłyszałem
absolutnie fantastyczną wersję rockowego klasyka Gimme Some Lovin’, a następnie pełne dynamiki wykonania autorskich
kompozycji Thunder, odśpiewanych wspólnie z kilkunastotysięcznym tłumem. Tam
naprawdę niemal każdy znał słowa ich piosenek. Pół godziny później nie byłem
już tym zdziwiony nawet w najmniejszym stopniu. Ten zespół to rockowy dynamit i
album Wonder Days jest tego
najnowszym potwierdzeniem. Teoretycznie ta płyta nie przynosi nic nowego. To
klasyczny, luzacki hard rock z olbrzymią dawką świetnych, łatwo wpadających w
ucho melodii, ale znakomicie zaaranżowany, zagrany i zaśpiewany. A do tego nie
przeciągany na siłę do granic pojemności płyty CD. Tyle mniej więcej powinny
trwać tego typu płyty, żeby słuchacz mógł się nacieszyć muzyką, ale
jednocześnie nie zaczął odczuwać lekkiego znużenia pewną przewidywalnością
materiału. Umówmy się – Ameryki na Wonder
Days panowie z Thunder nie odkrywają, ale komu to przeszkadza, skoro ta
płyta brzmi tak znakomicie i absolutnie świetnie się jej słucha?
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Ta płyta jest dowodem na to że chyba po ośmiu latach przerwy można robić dobrą muzę.
OdpowiedzUsuń