piątek, 12 maja 2017

Steve Hackett - The Night Siren [2017]



Steve Hackett to legenda muzyki rockowej. Kto nie zna, w ogóle nie powinien się wypowiadać na temat muzyki gitarowej. Genesis nie zmieniło się z tuzów prog rocka w pop-rockowy zespół masowo produkujący przeboje radiowe wraz z odejściem Petera Gabriela, a wtedy, kiedy ze składu zniknął właśnie Hackett. Próżno szukać w progresywnym światku gitarzysty, który nie inspirowałby się tym, co 40-45 lat temu wyczyniał ten facet. A jednak, choć płyty wczesnego Genesis w większości uwielbiam, do solowej twórczości Steve’a od lat podchodzę jak pies do jeża. Może to kwestia tego, że do nadrobienia jest po prostu zbyt wiele (to tak, jakby teraz nagle ktoś postanowił obejrzeć wszystkie odcinki… no może nie Mody na sukces, ale przynajmniej Prawa i porządku – łącznie ze wszystkimi spin-offami), a może po prostu z tych – przyznam nielicznych – solowych tworów Hacketta nic (może poza In Memoriam) nie zachwyciło mnie na tyle, żebym koniecznie musiał po inne rzeczy sięgnąć. W każdym razie Hackett na pewno nie próżnuje, bo nowe albumy ukazują się dość regularnie. Po przyjemnym (choć, znowu, niezbyt mnie wciągającym, za to „ozdobionym” koszmarną okładką) Wolflight, które ujrzało światło dzienne w 2015 roku, mamy już płytę kolejną – The Night Siren, ponownie skomponowaną w większości przez trio Steve Hackett, Jo Hackett (szacowna małżonka) i Roger King.

Gości na tej nowej płycie dość sporo, sporo też różnych niekoniecznie typowych dla muzyki rockowej instrumentów. Mamy zatem posmak Bliskiego i Dalekiego Wschodu, północnej Afryki czy nawet Ameryki Południowej. To zawsze przyjemne urozmaicenie, w dodatku takie, które najczęściej trafia w mój gust. Jak to w prog rocku, dominują dźwiękowe pejzaże, porywające, długie solówki gitarowe i patos połączony z klasyczną elegancką. Albo się to lubi, albo nie. Czasami Steve zaserwuje wysmakowane solo, innym razem przyłoży solidnym riffem. Dla każdego coś miłego. Tę dawkę podniosłości i wirtuozerii dostaniemy na dzień dobry w dość mrocznym, tajemniczym Behind the Smoke czy w mocno folkowym Inca Terra. Obie kompozycje są silnie naznaczone pozaeuropejskimi brzmieniami, co na pewno można zapisać na plus. Jest też kilka dynamiczniejszych numerów, jak wręcz skoczne Martian Sea (jakoś to przebojowe, radosne granie z pierwszej części średnio pasuje mi do nieco tajemniczego klimatu znacznie lepszej części drugiej) czy marszowe In the Skeleton Gallery (kapitalna cięższa część). W spokojnym z początku, lecz mocno rwanym w późniejszej fazie, najdłuższym na płycie Fifty Miles from the North Pole robi się chwilami mocno „bondowo”. Czyżby Steve chciał wspomóc dźwiękowo najsławniejszego agenta w służbie Jej Królewskiej Mości? Fifty Miles from the North Pole niemal niezauważenie przechodzi w porywający, instrumentalny numer El Nino, który jednak brzmiałby chyba znacznie lepiej bez wtrąconej sekcji „orkiestrowej”. Kilka numerów ewidentnie nie pasuje mi tu do całości. Anything But Love chyba lepiej sprawdziłoby się w starej formule wydawania przedpremierowo singla, który nie trafia później na płytę, bo to dość przyjemny radiowy numer, ale zupełnie burzy klimat albumu. Other Side of Love nie zostaje w głowie i też niespecjalnie pasuje mi do całości.

Oczywiście przyczepię się do długości płyty. Spokojnie odjąłbym kwadrans z korzyścią dla słuchalności The Night Siren. Często zastanawiam się jakim cudem artyści wydający płyty tak często sądzą, że wszystko, co napiszą, nadaje się do natychmiastowego uwzględnienia na najnowszym albumie. Nie chodzi nawet o to, że są tu jakieś rzeczy słabe (choć ze trzy numery odstające od reszty bym wskazał), ale po prostu niektórzy mają kłopot z trawieniem płyt dłuższych niż trzy kwadranse i (nie)stety ja do tej grupy należę. I tak po prawdzie znowu nie znajduję tu niczego, co sprawiłoby, że nie mógłbym się doczekać kolejnego studyjnego wydawnictwa Hacketta. Oczywiście do jego gry na gitarze absolutnie nie można mieć żadnych zastrzeżeń, a i wspomniani goście oraz pozarockowe instrumentarium sprawiają, że mamy tu pod dostatkiem aranżacyjnych smaczków. Ale mimo doceniania klasy Hacketta, jakoś nie potrafię się zachwycić tą płytą. Po prostu nie wzbudza ona we mnie takich emocji jak stare albumy Genesis. Może to moja wina, może popełniam błąd, starając się na siłę szukać tu Hacketta z Genesis. Mimo wszystko w żadnym razie nie zamierzam twierdzić, że to słaba płyta. Fani klasycznego, bogatego aranżacyjnie i podniosłego prog rocka z orientalnym posmakiem powinni być zadowoleni. I ja w sumie też do pewnego stopnia jestem… ale bez ekstazy.

1. Behind the Smoke (6:57)
2. Martian Sea (4:40)
3. Fifty Miles from the North Pole (7:08)
4. El Nino (3:51)
5. Other Side of the Wall (4:00)
6. Anything But Love (5:56)
7. Inca Terra (5:53)
8. In Another Life (6:07)
9. In the Skeleton Gallery (5:09)
10. West to East (5:14)
11. The Gift (2:45)


UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)

--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. Rzeczywiście szału nie ma. Szczególnie w porównaniu z trzema poprzednimi albumami. To co porywa, to Behind the Smoke, Other Side of the Wall, Fifty Miles from the North Pole oraz In the Skeleton Gallery. Co do reszty, wygląda mi to na zamysł Hacketta, by stworzyć rock progesywny, ale taki, który spodoba się też miłośnikom, powiedzmy Whitesnake i Bon Jovi. Night Siren pomimo różnych pozarockowych smaczków (sitar, dudy) to jednak płyta bardzo komercyjna. Jest mniej więcej tym, czym dla Genesis był Invisible Touch. Hackett dotąd nagrywał płyty z miłości do muzyki a teraz chyba zaczął grać dla pieniędzy.

    OdpowiedzUsuń