I znowu trafiam zupełnie przez
przypadek na zespół, który zdobywa moje serce i wszystkie inne ważniejsze
organy przy pierwszym odsłuchu. Mt. Mountain (co za nazwa!) to Australijczycy…
znowu. Australia Szwecją… Australii? Może to być. Dust to teoretycznie dopiero drugi długograj tej formacji, ale mają
też na koncie dwie EP-ki, a biorąc pod uwagę, że w ich przypadku rzeczone EP-ki
są zaledwie o kilka minut krótsze od albumów, możemy spokojnie przyjąć, że Dust to oficjalnie czwarty pełnoprawny efekt
prac Mt. Mountain. Po poznaniu nowego wydawnictwa dokonałem szybkiego przeglądu
tych wcześniejszych, żeby móc się jakoś odnieść do tego, co usłyszałem, i z
radością odkryłem, że Mt. Mountain na każdej z tych płyt stara się prezentować
nieco inną twarz. Bywało już dość stonerowo i ciężko, z nastawieniem na
odrobinę bardziej zwarte formy, tym razem jednak rządzi przede wszystkim klimat,
improwizacja i kwaśna psychodelia.
Jeśli lubicie, gdy muzycy szybko
przechodzą do konkretów, a z głośników co chwilę sączą się mocne riffy, dajcie
sobie spokój. Znajdziecie pewnie coś dla siebie na wcześniejszych albumach Mt.
Mountain, ale tu raczej nie macie czego szukać, co pokazuje już pierwszy numer
na płycie. Tytułowy Dust trwa ponad 17
minut, z których pierwsze dziewięć to w zasadzie spokojne, klimatyczne
wprowadzenie. Muzycznie może nie dzieje się tu wiele, ale natychmiastowa
hipnoza gwarantowana. Tylko nie dajcie się za bardzo wkręcić, bo mniej więcej w
połowie kompozycji, jak już na chwilę łupnie, to zawał murowany. Czy można
polubić utwór, który przez 17 minut sunie monotonnym rytmem i nie oferuje
żadnych spektakularnych solówek, a jedynie kapitalną basową melodię i
wywołujące ciarki tło dźwiękowe z klawiszami i jazgotem gitar w roli głównej
oraz od czasu do czasu zmiany natężenia dźwięku? Można! Rany, jak to kapitalnie
żre! A jakby ktoś potrzebował jednak jakiejś odmiany, to w okolicach trzynastej
minuty pojawia się nawet wokal – dość leniwy, senny, idealnie pasujący do
klimatu kompozycji. A na koniec jeszcze robi się intensywniej, trochę jakbyśmy
słuchali heavypsychowej wersji
szkockich melodii folkowych. I w ten sposób numer tytułowy załatwił nam już
niemal połowę płyty.
Druga połowa jednak wcale nie
jest słabsza. Gdybym miał bez prezentacji muzycznej wytłumaczyć wam, jak brzmi Floating Eyes, to musiałbym uciec się do
porównania z Planet Caravan. To ten
sam rodzaj narkotycznego, powolnego numeru, który wywołuje ciarki przy każdym
odsłuchu i hipnotyzuje powtarzalnością motywów. Świetnie pasuje tu djembe,
uzupełniające partie „normalnej” perkusji. Do tego jeszcze wibrujące organy. Wokale
znowu pojawiają się sporadycznie, dobrze wtapiając się w tło i nie odciągając
uwagi od hipnotycznej muzyki. Zamknijcie oczy i skupcie się w całości na tych
dźwiękach, a poczujecie się jak w plemiennym namiocie podczas tajemniczych
obrzędów, których z pewnością nie dokonuje się przy popijaniu mineralnej. W ten
nieco mroczny świat trochę słońca wlewa melotronowy wstęp do trwającego
dziewięć i pół minuty Kokoti. Znowu
przenosimy się w klimaty plemienne, znowu zespół wkręca nas monotonnym rytmem,
ale tym razem jest jakby jaśniej, bardziej pozytywnie, choć w drugiej połowie,
gdy wchodzą organy i bardziej wyrazisty motyw gitarowy, robi się momentami
znowu dość gęsto i ciężko. Wyobrażam sobie, że tak mogliby brzmieć Beatlesi w
pierwszej połowie lat 70., gdyby kontynuowali swoje eksperymenty z narkotyczną
psychodelią. Trzy kompozycje i to już w zasadzie niemal koniec płyty. Pozostaje
nam tylko krótkie outro zatytułowane… Outro,
które w zasadzie znowu zabiera nas w hipnotyczne i narkotyczne rejony muzyki psychodeliczno-relaksacyjnej,
tyle że na jedyne trzy minuty. A ja, gdy tylko wybrzmi ostatni dźwięk tej
płyty, mam ochotę znowu ją włączyć.
Po 37 minutach spędzonych z płytą
Dust mam wrażenie, że znam każde
ziarnko piachu i każdy kamień na australijskim Outbacku, a przecież nigdy nie postawiłem stopy poza Europą. Subtelność,
melancholia, oniryczny klimat, mgła, narkotyczne wizje, łąka nad rzeką w upalny
dzień – zmieszajcie to wszystko, a będziecie już wiedzieli, jak brzmi nowa
płyta Mt. Mountain. To jest jeden z tych przypadków, kiedy zakochuję się w
muzyce jakiejś formacji od pierwszego odsłuchu. Żeby jeszcze ich płyty były
dostępne gdzieś w pobliżu naszego kraju… Marzę o tym, żeby doświadczyć na żywo
tego, co ci goście wyprawiają na swoich płytach. Zazdroszczę Australijczykom,
bo koncert tego zespołu musi być przeżyciem absolutnie kosmicznym. Może kiedyś
się uda. A na razie pozwolicie, że zajadę mój egzemplarz płyty Dust pliki mp3 z płytą Dust na śmierć.
Koniecznie odwiedźcie profil grupy w serwisie bandcamp.
1. Dust (17:15)
2. Floating Eyes (7:07)
3. Kokoti (9:32)
4. Outro (3:07)
2. Floating Eyes (7:07)
3. Kokoti (9:32)
4. Outro (3:07)
UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz