Przyznam, że zespół Soup był mi
kompletnie nieznany do niedawna. Pierwszy raz obili mi się o oczy, kiedy
okazało się, że okładka ich nowej płyty dość mocno przypomina zdjęcia z
niedawnej sesji Stevena Wilsona. No cóż, nie jest to przypadek, bo zdjęcia robił
ten sam człowiek, czyli Lasse Hoile, w dodatku w podobnym czasie. Gdy czytałem
o tej grupie, przemknęła mi także informacja, że przy wcześniejszym materiale
jako producent z zespołem pracował gitarzysta bardzo lubianej przeze mnie grupy
Motorpsycho. To wystarczyło, żeby wzbudzić pewne zainteresowanie, choć
skłamałbym, gdybym powiedział, że czekałem na najnowszą płytę Soup zatytułowaną
Remedies. Odsłuchałem ją też w
zasadzie nieco przypadkowo, bo akurat link do odsłuchu trafił się, gdy
zastanawiałem się, co właśnie włączyć. Spróbuję – czemu nie? Do płyty Remedies podszedłem bez żadnych
oczekiwań, ale i bez uprzedzeń – kartka najbielsza z możliwych, bo było to moje
pierwsze zetknięcie z ich twórczością. Jak ja lubię takie przypadki! Trafianie
na takie albumy to najlepsze, co może spotkać człowieka poszukującego
nieustannie ciekawych płyt. To nagroda za to, że nie bierze się tylko tego, co
proponuje mainstream, ale grzebie się głębiej.
Remedies podzielone jest na dwie części, a za przerywnik między
nimi uznać można instrumentalną miniaturkę Audion,
w całości opartą na brzmieniu organów kościelnych. Zanim jednak dojdziemy do
tej krótkiej kompozycji, mamy 20 minut muzyki podzielonej na dwie kompozycje.
Muzyki opartej w dużej mierze na rockowej konwencji, ale zrobionej w bardzo
subtelny, wysmakowany sposób. Going
Somewhere brzmi początkowo jak coś, co mogłoby się znaleźć na ostatniej
płycie Foo Fighters, choć spokojniejsze fragmenty, które zgrabnie przeplatają
się z motywami bardziej dynamicznymi, nadają tej muzyce jednak nieco inny
wymiar. Dzięki temu daleko jej do typowego rockowego łojenia (które oczywiście
też bardzo lubię). A to i tak najbardziej dynamiczny numer na płycie. The Boy and the Snow to kilkanaście
minut muzyki w kapitalnym, nieco filmowym klimacie. Wyobraźcie sobie Sigur Rós
przyprawione rozmachem muzyki filmowej. Choć zanim do tego rozmachu dochodzimy,
mamy kilka minut fantastycznego, nieco sennego, bardzo wysmakowanego grania, w
którym świetną robotę wykonują instrumenty klawiszowe. Klimat budowany jest
powoli, zespół stopniuje nam wrażenia, a wejście mocniejszego motywu w czwartej
minucie naprawdę wywołuje ciarki. Spokojniejszy fragment, który rozpoczyna się
w połowie kompozycji, brzmi obłędnie. Jeśli lubicie klimaty wczesnych Floydów z
pierwszych lat Gilmoura w zespole, będziecie zachwyceni. Świetnie w tym
wszystkim odnajduje się wokal – niski, spokojny, nieforsowany, bardzo przyjemny
w brzmieniu.
Już jest znakomicie, a po
wspomnianym Audion czeka nas drugie
tyle, znowu podzielone na dwa numery. I to chyba w jeszcze lepszym wydaniu. Sleepers od początku czaruje pięknym,
nieco sennym klimatem, a po kilku minutach zaczyna hipnotyzować w stylu Echoes czy Again. Z każdą minutą robi się coraz intensywniej w klasycznie
psychodelicznym wydaniu. Przy tym wszystkim cały czas najważniejsza jest
melodia, która ani przez moment nie ginie wśród tajemniczych odgłosów tła. I
choć wszystkie utwory na tym albumie tworzą znakomitą całość, to wspomnieć
muszę, że najlepsze panowie jednak zostawili na koniec. Nothing Like Home szybko wyrasta na jedną z najlepszych według mnie
kompozycji, jakie wydano w 2017 roku. Od pierwszych sekund wprowadza w błogi
klimat i zachwyca kunsztem wokalno-instrumentalnym oraz pomysłem na
wykorzystanie prostych środków do stworzenia czegoś, co brzmi – nie przesadzam
– magicznie! Druga, instrumentalna część to absolutne mistrzostwo świata w
tworzeniu pięknych melodii. Buja tak cudownie, że naprawdę sztuką jest nie
włączyć tego utworu ponownie chwilę po tym, jak wybrzmiewa ostatnia nuta.
Znakomitych płyt wychodzi wiele.
Bardzo często określam jakiś album mianem „jednego z ulubionych”. Najczęściej
oznacza to, że taka płyta należy do 40 może 50 krążków w roku, które zwróciły
moją uwagę w stopniu większym niż reszta. O płycie grupy Soup mogę napisać
tyle, że w tym momencie (czyli dobrze za połową maja) jest to prawdopodobnie
mój ulubiony album 2017 roku. Nie jeden z 50. Absolutna czołówka. Już kilka płyt
w tym roku naprawdę mnie zachwyciło, a Remedies
z każdym kolejnym odsłuchem utwierdza mnie w przekonaniu, że to krążek
wyjątkowy, magiczny i z absolutnie najwyższej tegorocznej półki. Oczywiście
trudno mi wyrokować w tym momencie, czy płyta ta za siedem miesięcy zajmie w
moim rankingu pierwsze miejsce, ale jestem przekonany, że będzie w nim bardzo
wysoko. Jeśli bliskie są wam klimaty wczesnych Floydów już z Gilmourem albo na
przykład co odważniejszych muzycznych eskapad Procol Harum czy późniejszego Opeth i Storm Corrosion, a do tego z
nutką sigurowskiego post-rocka, to płyta Remedies
jest dla was pozycją obowiązkową. W zasadzie to jest nią bez względu na to
jakie klimaty w obrębie rocka są wam bliskie.
1. Going Somewhere (8:13)
2. The Boy and the Snow (11:32)
3. Audion (2:07)
4. Sleepers (13:35)
5. Nothing Like Home (6:43)
Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Staram się unikać skojarzeń, szukam oryginalności. Czasem owszem, narzuca się porównanie, ale najczęściej znajduję drobne, ale istotne różnice, które każą owe skojarzenia trzymać na wodzy. Tak, to naprawdę dobra płyta i może podsuwać obrazki z pamięci, ale jest wystarczająco wciągająca, by się niczym nie przejmować, tylko słuchać, słuchać, słuchać...
OdpowiedzUsuńNie mogę się oderwać od tej płyty. Żadne z Twoich skojarzeń mi do głowy nie przyszło, ale mam jedno swoje, chwilami nieodparte: Alan Parsons Project i momentami trochę Cosmograf, trochę Sound of Contact... Jednak to jest wszystko świadome i wysmakowane granie. Dzięki za tę płytę.
OdpowiedzUsuńZnakomita muza. Dzieki
OdpowiedzUsuńSłucham od dłuższego czasu i jestem pod wrażeniem
OdpowiedzUsuń