Przyznam, że zespół The Cult
nigdy nie był mi jakoś szczególnie bliski, a w moim muzycznym życiu pojawiał
się z powodów dość zaskakujących. Pierwszy raz usłyszałem o nich na początku
lat 90., gdy zaczynałem słuchać Guns n’ Roses. Perkusistą Gunsów był w tym
czasie Matt Sorum, który – jak donosiły pseudomuzyczne szmatławce dla
nastolatków – grał wcześniej w The Cult (to akurat wyjątkowo się zgadzało). I
na długi czas w zasadzie taka wiedza o The Cult mi wystarczała. Potem
oczywiście poznałem kilka bardziej znanych nagrań typu Edie czy Fire Woman, ale
nie czułem większej potrzeby, by zaznajomić się z twórczością tej grupy
dokładniej. Mały przełom nastąpił, gdy Ian Astbury stanął na czele nowej wersji
The Doors na początku XXI wieku. Doorsów uwielbiałem już od ładnych kilku lat,
a w dodatku nadarzyła się okazja zobaczenia ówczesnego wcielenia grupy w akcji
na warszawskim Torwarze. W międzyczasie powracający po kilku latach milczenia
The Cult (ponownie z Sorumem w składzie) ustrzelił umiarkowany przebój ze
świetnym kawałkiem Painted on My Heart
napisanym przez jednoosobową fabrykę hitów Diane Warren, a ja szalałem na
drogach Vice City, wciskając gaz do dechy przy dźwiękach She Sells Sanctuary. Wciąż daleko mi było do fana, ale między mną a
The Cult powstała jakaś minimalna więź. Aż kilka tygodni temu usłyszałem jedno
z nagrań z nadchodzącej płyty Hidden City
– Deeply Ordered Chaos – i zupełnie
niespodziewanie dla samego siebie zacząłem po raz pierwszy w życiu wyczekiwać
pojawienia się nowego krążka The Cult.
Trzeba od razu zaznaczyć, że panowie Astbury i Duffy świetnie dobrali utwory, które promują płytę. Otwierający album pierwszy singiel Dark Energy to zgodnie z tytułem energetyczny numer, natychmiast podrywający z miejsca. Niezbyt skomplikowany czy wyszukany, ale jest głośno, dynamicznie i dość przebojowo. Bardzo dobrze słucha się też trzeciego singla – Hinterland. Tu obok dynamiki już więcej jest tego nieco tajemniczego klimatu, z którym często kojarzony jest The Cult. Wpadający w ucho refren świetnie kontrastuje z pozornym chaosem wprowadzanym w zwrotkach przez gitarowy jazgot. Największe wrażenie robi jednak wciąż singiel numer dwa – Deeply Ordered Chaos. Nagranie z początku dużo wolniejsze, cięższe, hipnotyczne, wciągające nieoczywistymi orientalizmami w melodii (nawiązanie do tematyki utworu zainspirowanego zamachami na redakcję Charlie Hebdo), rozkręcające się jednak w trakcie tej muzycznej hipnozy, przyspieszające i przyciskające dodatkowym ciężarem. Aż szkoda, że kończy się tak szybko – chciałoby się, żeby jeszcze chwilę to pociągnęli.
Wśród pozostałych kompozycji są
na pewno potencjalne kolejne single, jak choćby G O A T czy bardzo chwytliwe Avalanche
of Light. The Cult w wersji rockowo-tanecznej? Czemu nie? To potencjalnie
najbardziej radiowy kawałek na płycie, choć gdyby ją promował, mógłby rzucać
błędny obraz całości albumu. Na płycie dominują nagrania dynamiczne, ale od
czasu do czasu zespół daje nieco odetchnąć. W In Blood Astbury po raz kolejny odkrywa w sobie ducha Jima
Morrisona (nic dziwnego, w końcu to podobno właśnie Doorsi sprawili, że zajął
się muzyką, no i przecież zastępował Morrisona u boku muzyków The Doors przez
ładnych kilka lat), sporo spokojniejszych fragmentów jest też w najdłuższym
utworze na płycie – Birds of Paradise.
W końcu dobre pomysły nie zostają przedwcześnie ucięte, a zespół pozwala sobie
na rozwinięcie kilku różnych motywów w jednej kompozycji, do tego pojawia się
fortepian. To zdecydowanie najciekawszy z niesinglowych numerów na Hidden City. Wspomniany fortepian obecny
jest także w ostatnim utworze na albumie – Sound
and Fury. To chyba najspokojniejsza pieśń w zestawie, idealna na końcowe
wyciszenie, może nieco monotonna, ale ładnie doprowadzająca tę płytę do końca.
Czasami mam jednak wrażenie, że
zespół nie całkiem potrafił wykorzystać potencjał niektórych kompozycji. No Love Lost coś w sobie ma, ale nigdy
do końca nie „odpala” i sprawia wrażenie lekko niedopracowanego. Z kolei Lillies zupełnie nie pasuje mi
brzmieniem i klimatem do pozostałych utworów. Tak jakby panowie umieścili na
płycie demo, które zapomnieli „przerobić” na utwór The Cult. W ogóle nieszczególnie
podoba mi się brzmienie tego krążka, za które odpowiada Bob Rock. Jest jakieś
takie mało treściwe, chłodne, niezbyt przyjazne dla ucha. Ja wiem, że The Cult
zaczynali jako mroczny zespół łączący post-punk z rockiem gotyckim i ta
nieprzystępność brzmieniowa mogła pasować do wczesnego wcielenia formacji, ale
minęło ponad 30 lat, muzyka The Cult ewoluowała, a i produkcja płyt z lat 80. w
większości przypadków kiepsko zniosła upływ czasu.
Muszę przyznać, że mam mieszane
uczucia po dokładniejszym zapoznaniu się z Hidden
City. Z jednej strony nigdy wcześniej nie czekałem na nową płytę The Cult i
nie spodziewałem się, że kiedykolwiek będę w sytuacji, w której będę miał
jakiekolwiek oczekiwania odnośnie do ich nowego wydawnictwa. Gdybym odpalił Hidden City zupełnie przypadkowo, nie
znając trzech singli wydanych przedpremierowo, pewnie byłbym całkiem zadowolony
z odsłuchu. Ale te trzy single (a zwłaszcza Deeply
Ordered Chaos) narobiły mi apetytu na to wydawnictwo, a z przykrością
stwierdzam, że żadna inna kompozycja nie dorównuje wspomnianemu nagraniu
klimatem i „ciarogennością”. Okazuje się zatem kolejny raz, że jednak pewne
niuanse, takie jak choćby selekcja singli, mająca duże znaczenie przy pierwszym
kontakcie z muzyką z danej płyty, są czasem kluczowe. Ale to nie znaczy, że Hidden City to kiepski album. Gdyby tak
pozbyć się ze dwóch numerów i zaoferować nieco przystępniejsze brzmienie,
byłbym mimo wszystko naprawdę usatysfakcjonowany. Na pewno będę wracał z przyjemnością
przynajmniej do kilku kompozycji, choć przyjemność ta raczej w większości
przypadków nie będzie mogła się równać z frajdą z pokonywania kolejnych
kilometrów na trasie wzdłuż plaży w Vice City z She Sells Sanctuary w radiu V-Rock.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Niestety to kolejna słaba płyta The Cult. Na tle współczesnej oferty wypada bardzo dobrze jednakże zgodzić się trzeba z opinią wygłoszoną kilka lat temu przez G.Hoffmanna z Trójki, że zespól ten od czasu Sonic Temple nie nagrał nic interesującego. Na ostatnich 4 płytach pojawiają się ciekawe kawałki a nawet świetne utwory - całościowo jest jednak po prostu kiepsko. Poziom płyt nagranych przez The Cult w latach 1984-1989 jest obecnie dla spółki Astbury-Duffy nie do osiągnięcia i już chyba nigdy nie będzie. Wystarczy posłuchać pierwszych kilkanaście sekund Sun King czy Nirvany aby uświadomić sobie miałkość obecnego materiału. Fajne jest Hinterland ale pozostałe utwory z najnowszego wydawnictwa od takiego Rain czy Sweet Soul Sister dzielą lata świetlne. A za takie She Sells Sanctuary powinni dostać muzycznego Nobla, kawałek po prostu genialny.
OdpowiedzUsuń