sobota, 13 lutego 2016

Danny Bryant - Blood Money [2016]



Blood Money to trzecia solowa płyta brytyjskiego gitarzysty Danny’ego Bryanta, choć wcześniej wydał siedem krążków pod szyldem Danny Bryant’s RedEyeBand, więc zdecydowanie nie jest to nowicjusz w branży muzycznej. W wielu aspektach można go uznawać za brytyjską odpowiedź na Joego Bonnamassę. Nagrywa w nurcie szeroko pojętego blues rocka, zaczynał swoją karierę bardzo wcześnie i już w wieku 18 lat był zawodowym muzykiem, obaj panowie są do siebie zbliżeni wiekiem, obaj lubią też zapraszać na swoje płyty znanych gości, no i obaj są gitarzystami oraz wokalistami w swoich zespołach.
 
Blood Money to bardzo tradycyjna płyta blues-rockowa. Nie należy spodziewać się tu pionierskich rozwiązań, wielkich zaskoczeń i pomysłów muzycznych, na które nie wpadł nikt wcześniej. Przecież nie o to chodzi w tego typu muzyce. Najważniejsze jest to, jak wszystko brzmi i czy odsłuch sprawia przyjemność. A w przypadku tego albumu na pewno sprawia. Bryant to kapitalny bluesowy wymiatacz – to oczywistość. Kiepscy gitarzyści raczej nie nagrywają płyt solowych, tylko chowają się za resztą zespołu i liczą, że nikt nie zauważy, że są kiepscy. Bryant nie musi się chować za nikim, zresztą chłop to wielki, więc i tak by mu się nie udało. Przyjemne brzmienie mamy już od otwierającego płytę utworu tytułowego, w którym obok naturalnie bardzo przyjemnej gitary, jest też świetne tło klawiszowe, które bardzo odświeża brzmienie. Pojawia się też od razu pierwszy z dwóch znanych gości – Walter Trout. Gość drugi – równie zacny – zagra bliżej końca płyty. Jest to Bernie Marsden – członek oryginalnego składu Whitesnake, który pojawia się w kapitalnym Just Won’t Burn, najdłuższym, bo aż siedmiominutowym utworze, w którym dźwięki wydobywane z gitar obu panów płyną tak cudownie, że chciałoby się, żeby tak drugie tyle jeszcze pograli. Cała płyta to oczywiście święto dla fanów soczystego gitarowego grania w klimatach blues-rockowych, ale trzeba przyznać, że Bryant to także zdolny wokalista, dysponujący chropowatym, dość wysokim, ale mocnym głosem. Spokojnie poradziłby sobie jako zawodowy krzykacz w kapeli hardrockowej.

Jak przystało na tego typu album, znajdziemy tu zarówno bardzo dynamiczne, głośne, gęsto zaaranżowane numery, jak Master Plan czy Sugar Sweet, który brzmi bardzo zztopowo, ale i spokojniejsze, bardziej nastrojowe kompozycje typu Slow Suicide czy zamykające płytę Sara Jayne. Bryant nie zamęcza słuchacza nadliczbowymi utworami – płyta trwa 48 minut, czyli w sam raz, by zrealizować z przyjemnością potrzebę odpłynięcia przy pięknych, gitarowych dźwiękach i jednocześnie nie przynudzać. Bo nie oszukujmy się – blues w dawkach zbyt dużych potrafi trochę męczyć, w końcu nie jest to gatunek muzyki, który można by określić mianem najbardziej urozmaiconego brzmieniowo. Trzeba oddać Bryantowi, że chyba jest świadom tego, że samymi gitarowymi zawijasami nie utrzyma zbyt długo uwagi słuchaczy. W związku z tym co jakiś czas naprzód wysuwają się instrumenty klawiszowe zapewniające miłą odmianę od dominujących przez większość czasu gitar. W Unchained oprócz wspomnianych klawiszy na wstępie oraz tła organowego pojawiają się także dęciaki. Klasyczne organowo-gitarowe pojedynki mamy też w dynamicznym, instrumentalnym On the Rocks, które z powodzeniem mogłoby się znaleźć w koncertowym secie Deep Purple na przełomie lat 60. i 70.

To oczywiście nie jest płyta wybitna. Każdy bluesman ma takich numerów na pęczki i o tym, czy dany kawałek wpadnie w ucho i zostanie na dłużej w głowie, czy nie, decydują szczegóły, a często nawet czysty fart. Danny chyba go ma, bo albumu Blood Money słucha się naprawdę przyjemnie. Nie przedobrzył w żadną stronę, nagrał może mało zaskakujący, ale świetnie brzmiący krążek, który zapewne jeszcze lepiej zabrzmi w wersji koncertowej. A okazji do sprawdzenia tego będzie sporo, bo w marcu Danny Bryant zagra aż 9 koncertów w Polsce. Podobno na żywo to prawdziwa torpeda! Wierzę, oj wierzę.



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


3 komentarze:

  1. "Podobno na żywo to prawdziwa torpeda! Wierzę, oj wierzę.". Niestety na koncertach to więcej niż torpeda. Znam jego dokonania dość dobrze dlatego miałem nadzieję na dobry występ i podobnie miłe wrażenia jak te towarzyszące słuchaniu jego płyt. Niestety było przesadnie głośno, zbyt hałaśliwie z wykrzyczanym wokalem, siłową gitarą. Zdecydowanie wolę go słuchać z płyty. A może to był wyjątkowo nieudany koncert? Może wielka scena na Suwałki Blues Festiwal wyzwoliła w nim przesadnie wielką ekspresję?

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobry opis artysty i płyty.
    Nasunęła mi się taka refleksja, wymienione wspólne cechy jako to: gitarzysta śpiewający, lider zespołu i gatunek blues/rock, zbliżony wiek – to o wiele za mało, by być brytyjską odpowiedzią na Bonamassę.
    Bonamassa to ta półka - Clapton, Page, Kossof, Beck, Green, żeby wymienić tylko kilku brytoli, bo o nich mówimy. W Ameryce takich świetnych to na pęczki jest i Bonamassa wybitną gitarzystą będąc, czuje na plecach oddech konkurencji daleko większy niż … no właśnie, nie znajduję w chwili obecnej brytyjskiego odpowiednika dla niego. Z całym szacunkiem, ale Bryant to jednak nie ta półka, niby wszystko ma, ale tego geniuszu w/w mu brak.

    OdpowiedzUsuń
  3. no i Danny mnie rozczarował od samego tytułowego utworku, w który wkradł się jakiś dysonans, nie wiem jak innych, mnie to drażni, mam wrażenie, że klawisze z perkusją i gitarą grają w całkiem innym rytmie i jednak topornie jak uczniowie szkoły muzycznej pierwszego stopnia... wniosek-mam słuch absolutny, absolutnie nic nie słyszę? ;)

    OdpowiedzUsuń