sobota, 20 lutego 2016

Last in Line - Heavy Crown [2016]



Choć Last in Line to grupa dość nowa, jej geneza sięga początku lat 80. Każdy szanujący się fan ciężkiej muzyki zna zapewne płytę zespołu Dio zatytułowaną The Last in Line. Drugi album nagrany przez Ronniego Jamesa Dio i towarzyszących mu muzyków (początkowo miał to być zespół równorzędnych twórców, wyszło oczywiście inaczej…) to niewątpliwie jeden z klasyków muzyki heavymetalowej lat 80. I choć większość ówczesnego składu Dio przewijała się przez różne okresy działalności grupy, ten konkretny skład ostatni raz zagrał wspólnie na wydanej w 1985 płycie Sacred Heart, do czego w największym stopniu przyczynił się konflikt Dio z gitarzystą Vivianem Campbellem. Przeskakujemy do czasów współczesnych. Ronnie James Dio zmarł w 2010 roku. Dwa lata później czterech dawnych muzyków Dio – Campbell, basista Jimmy Bain, perkusista Vinny Appice i klawiszowiec Claude Schnell – spotkało się i postanowiło sprawdzić, czy wciąż jest między nimi muzyczna chemia. Panowie chcieli pograć stare utwory Dio z pierwszych trzech płyt formacji, potrzebowali jednak wokalisty. Padło na Andrew Freemana, byłego współpracownika The Offspring, który najbardziej znany jest ze śpiewania w grupie gitarzysty George’a Lyncha (gdzie przez jakiś czas bębnił też Appice). Po kilkunastu miesiącach wspólnego grania okazało się, że panowie mają ambicję nagrania płyty z własnymi numerami. Nie wszystko przebiegało gładko. Plany szybkiego wydania krążka i dłuższej trasy koncertowej storpedował nowotwór, który zdiagnozowano u Campbella (oraz kolejne jego nawroty), a także długa trasa koncertowa Def Leppard, w którym Campbell gra od 1992 roku. Później muzycy uznali, że w utworach, które tworzą, nie za bardzo jest miejsce na zbyt wiele partii klawiszy, więc zrezygnowano ze współpracy ze Schnellem. Jakby tego było mało jeszcze przed wydaniem gotowej już płyty, w przeddzień koncertu w ramach rejsu Hysteria on High Seas organizowanego przez Def Leppard, zmarł Jimmy Bain. Tak jakby wszystko sprzysięgło się, by ta płyta nigdy się nie ukazała…

… ale jest! 49 minut (56 w wersji rozszerzonej) klasycznego ciężkiego grania od facetów, którzy jak mało kto wiedzą, jak to się robi. Największym minusem tej płyty jest to, że nie ma tu absolutnie żadnych zaskoczeń. Z góry można było przewidzieć, że ten album będzie wypełniony taką muzyką, jaka obecna była na trzech nagranych przez niemal ten sam skład albumach Dio w pierwszej połowie lat 80. Może nie ma tu bezpośrednich zapożyczeń z konkretnych utworów (choć tu i tam panowie są tego niebezpiecznie blisko), ale klimat tych kompozycji kojarzy się jednoznacznie. Na szczęście Freeman nie próbuje udawać Dio. Ich głosy różnią się i w żadnym razie nie można mówić o tym, że wokalista Last in Line kopiuje legendarnego „małego człowieka o wielkim głosie”. To spory plus, bo w przeciwnym razie zespół zbliżyłby się zbyt mocno do autoparodii, a to mogłoby być ciężkostrawne.

Przed premierą poznaliśmy już kilka numerów udostępnionych przez formację. Pokazały one bez wątpliwości, że fani wczesnych płyt Dio powinni być bardzo usatysfakcjonowani. Znane już od jakiegoś czasu pierwsze trzy kompozycje to prawdziwa wizytówka tej płyty. Devil in Me to wolny, ciężki numer, który idealnie nada się do rytmicznego machania owłosieniem głowy zarówno podczas koncertów, jak i w trakcie domowego odsłuchu. Martyr to z kolei najkrótszy numer na albumie, utrzymany w klimacie Stand up and Shout czy We Rock, rozpędzony niczym bolid Formuły 1. Może to dobrze, że nie otwiera płyty, bo skojarzenia ze wspomnianymi dwiema kompozycjami i strukturą albumów Dio byłyby aż nadto oczywiste. Najlepsze wrażenie zrobił na mnie jednak numer trzeci – Starmaker. Dość prosta kompozycja, ale genialnie wpadająca w ucho, także dzięki świetnym chórkom w refrenie. Spróbujcie nie podśpiewywać jej sobie już przy drugim czy trzecim odsłuchu! Trudno tu oczywiście mówić o nowoczesnym graniu – to muzyka na wskroś przesiąknięta wczesnymi latami 80., ale radocha z odsłuchu wielka. We wszystkich trzech kawałkach zespół prezentuje się znakomicie. Freeman sprawdza się w roli rasowego hardrockowego krzykacza kapitalnie, sekcja rytmiczna chodzi jak w zegarku, a Campbell w końcu może się porządnie wyżyć na swojej gitarze, bo – nie oszukujmy się – w Def Leppard to on zbyt wielu okazji do mocnego łojenia nie ma.
 
Jak już wspomniałem zaskoczeń tu niestety tyle, ile zdrowego rozsądku w komisji smoleńskiej Antka M., i po tych trzech numerach wiemy już dokładnie czego będziemy słuchać przez kolejne niemal 40 minut. Ale jeśli ktoś jest wielkim fanem takich właśnie muzycznych klimatów, nie będzie miał tego muzykom za złe, bo to co robią, wychodzi im naprawdę dobrze. Czasami jest ciężko i mięsiście (Burn This House Down, Blame it on Me czy Heavy Crown), czasami trochę bardziej przebojowo i dynamicznie (bardzo przyjemny łomot w I Am Revolution czy chwytliwe bonusowe In Flames). Nie obyło się bez rockowej balladki (Curse the Day) – trochę szkoda, bo miałem nadzieję, że chociaż tu zostanę zaskoczony, no ale niespodzianki i ta płyta nie idą w parze. Balladka miła dla ucha, dość ciężka, ale oczywiście odkrywcza jak kolejne płyty AC/DC. Teksty nie wykraczają poza hardrockowo-heavymetalowe oczywistości, ale chyba niespecjalnie powinno to komukolwiek przeszkadzać – wielkiej żenady słownej w każdym razie nie ma, a przynajmniej nic nie rzuca się jakoś mocno w uszy.

Heavy Crown nie jest płytą, która może zachwycić słuchaczy szukających czegoś nowego i odkrywczego. To album nastawiony na trafienie do oczywistego targetu – fanów heavy metalu i hard rocka wczesnych lat 80. Brak oryginalności z miejsca przekreśla ten krążek w walce o miano mojej ulubionej płyty 2016 roku, co nie znaczy, że nie będę do tego wydawnictwa wracał i to ze sporą przyjemnością. „Przecież mamy Holy Diver czy The Last in Line – po co słuchać ich kopii?”, mógłby ktoś spytać. Coś w tym jest, ale przecież nie każdy album musi przełamywać bariery. Jeśli już mam słuchać muzyki, która w całości bazuje na znanych patentach, to niech to chociaż będzie dobrze zagrane i zaśpiewane. W przypadku Heavy Crown jest zagrane i zaśpiewane znakomicie, czego też – naturalnie – należało się spodziewać.



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji



1 komentarz: