Debiutancka płyta szwedzkiego
kwintetu Lugnet to kolejna propozycja dla tych, którzy uwielbiają hardrockowe
powroty do przeszłości w wydaniu skandynawskim. Zespół gra ze sobą od kilku lat
i choć być może brak w nim natychmiast rozpoznawalnych nazwisk, to kilka
postaci miało już szansę zaistnieć w świadomości słuchaczy muzyki rockowej.
Wokalista Roger Solander to współpracownik wielkiej postaci hard rocka Kena
Hensleya (wieloletni lider i główny kompozytor Uriah Heep), zaś perkusista
Fredrik Jansson przez sześć lat obijał gary w Witchcraft. Efektem współpracy
tych dwóch panów z trzema innymi muzykami jest album, który można określić
słowem „klasyczny”. Klasyczna długość (44 minuty), klasyczne brzmienie
instrumentów, klasyczny hardrockowy wokal.
Na swoim profilu facebookowym
zespół w rubryce „gatunek muzyczny” wpisał „hard rock lat 70.”. To mówi już
bardzo wiele, choć ja dodałbym, że te lata 70. są tu polane sosem przełomu lat
80. i 90. Na płycie zatytułowanej po prostu Lugnet
słyszymy osiem kompozycji hołdujących klasycznemu gitarowemu brzmieniu tamtych
czasów oraz grupom, które obok zdecydowanego gitarowego ataku mogły się
pochwalić wokalistą dysponującym mocnym głosem, sprawnie poruszającym się
zarówno w niskich, jak i w wysokich rejestrach. Powiedzmy sobie szczerze – nie
ma tu niczego oryginalnego czy nowatorskiego. To po prostu bardzo sprawnie
zagrany i świetnie brzmiący klasyczny hard rock – połączenie brzmień Purpli czy
Rainbow z Black Sabbath (zwłaszcza tym nieco późniejszym). Solander czasami
porusza się w wokalnych klimatach Davida Coverdale’a, jak choćby w dynamicznym All the Way, które otwiera płytę, czasami
zaś bliżej mu do Dio czy Tony’ego Martina. Od samego początku słychać także, że
nie tylko gitarzyści będą tu mieli szansę na popisy. Perkusista Fredrik Jansson
od pierwszego numeru tłucze mocno i dynamicznie, niczym Cozy Powell czy Tommy
Aldridge. Panowie postawili zdecydowanie na sporą energię i efektowność swojej
muzyki, którą zapewnia praca sekcji rytmicznej, choć ten grupowy szkielet ma
bardzo solidne wsparcie ze strony obu gitarzystów – Marcusa Holtena i Danne’ego
Janssona. Jest ciężko, gęsto, ale na pewno nie można powiedzieć, że hałasują
dla samego robienia hałasu. Veins
mogłoby spokojnie być zaginionym numerem Black Sabbath z lat 80. czy początku
lat 90. Takie skojarzenia przywołuje zresztą nie tylko ciężar i nieco
wolniejsze tempo, lecz także maniera wokalna Solandera, który tutaj chyba
najbardziej zbliża się stylem śpiewania do wspomnianych już wcześniej dwóch
byłych wokalistów tej grupy. Z łatwością mogę sobie wyobrazić ten utwór na
płytach The Eternal Idol czy Cross Purposes.
W Tears in the Sky, które jest z kolei jednym z lżejszych numerów, po
raz pierwszy nieco wyraźniej słychać tło organowe, które świetnie komponuje się
z gitarami (jak to organy…), tworząc kapitalny klimat przywodzący na myśl
ostatnie płyty brytyjskiego Whitesnake przed obraniem przez ten zespół kursu na
MTV i Amerykę w drugiej połowie lat 80. Obłędne brzmienie, a do tego głos
Solandera sprawuje się naprawdę kapitalnie także w wysokich partiach, dzięki
czemu nie drażni co wrażliwszych uszu nawet przy efektownych (lecz nie przez
wszystkich lubianych) efektownych zaśpiewach. W ucho wpadają dynamiczne It Ain’t Easy i Gypsy Eyes, nieco więcej ciężaru i przyjemnych „dołów” zapewnia In the Still of the Water (znowu
natychmiast przywodzący na myśl Sabbathów z Martinem), zaś album wieńczy
dziesięciominutowe Into the Light.
Znowu wracają organy, które już wcześniej pojawiały się gościnnie w jednym utworze,
i wspólnie z gitarami i sekcją rytmiczną stawiają momentami prawdziwą ścianę
dźwięku. Ale oczywiście nie jest tak intensywnie przez cały czas trwania tej
długiej przecież kompozycji. Są i momenty, gdy znajdziemy dużo więcej spokoju i
przestrzeni. Nie trudno się domyślić, że przy tak długim utworze w którymś
momencie nastąpi jakiś zwrot. Następuje po sześciu minutach. Ostatnie cztery
minuty tej płyty to w zasadzie coda, stopniowe, acz wyraźne zmierzanie w kierunku
finiszu. Szkoda, że zakończone wyciszeniem, ale wybaczę im tę małą
niedoskonałość, bo odsłuch tej płyty sprawił mi zbyt wiele przyjemności, żebym
miał marudzić na taki drobiazg.
Debiutancka płyta Lugnet na pewno
nie jest albumem dla tych, którzy koniecznie muszą odkrywać w każdej poznawanej
przez siebie płycie coś nowego. W trakcie tych trzech kwadransów z muzyką
szwedzkiego kwintetu otrzymujemy dobrze znane patenty i rozwiązania, ale podane
z taką gracją, że naprawdę trudno się do czegoś przyczepić. Jest ciężar, są
dobre melodie, jest kapitalny hardrockowy wokal – nie ma przełomu, genialnych
rozwiązań muzycznych czy oszałamiającego nowatorstwa, ale czy musimy go szukać
na każdej słuchanej przez nas płycie? Są albumy, które mają zmieniać muzyczny
świat. Są też takie, które mają po prostu dawać słuchaczowi trochę
przyjemności. Ta płyta należy zdecydowanie do tej drugiej grupy i – co
najważniejsze – spełnia wspomnianą funkcje bardzo dobrze.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Fajna, konkretna płyta.
OdpowiedzUsuńi znowu coś smacznego do porannej kawy:)
OdpowiedzUsuńBardzo przyjemny - choć rzeczywiście nieodkrywczy - album. Czuć ducha Tony'ego M. :).
OdpowiedzUsuńPS: Czy każdy zespół okołorockowy musi mieć piosenkę z "Gypsy" w tytule? ;)
kiedyś w ndsie chcielismy nawet zrobic caly odcinek z piosenkami o cygankach, ale sporo z nich bylo singlami :D
OdpowiedzUsuń