sobota, 6 lutego 2016

Lugnet - Lugnet [2016]



Debiutancka płyta szwedzkiego kwintetu Lugnet to kolejna propozycja dla tych, którzy uwielbiają hardrockowe powroty do przeszłości w wydaniu skandynawskim. Zespół gra ze sobą od kilku lat i choć być może brak w nim natychmiast rozpoznawalnych nazwisk, to kilka postaci miało już szansę zaistnieć w świadomości słuchaczy muzyki rockowej. Wokalista Roger Solander to współpracownik wielkiej postaci hard rocka Kena Hensleya (wieloletni lider i główny kompozytor Uriah Heep), zaś perkusista Fredrik Jansson przez sześć lat obijał gary w Witchcraft. Efektem współpracy tych dwóch panów z trzema innymi muzykami jest album, który można określić słowem „klasyczny”. Klasyczna długość (44 minuty), klasyczne brzmienie instrumentów, klasyczny hardrockowy wokal.

Na swoim profilu facebookowym zespół w rubryce „gatunek muzyczny” wpisał „hard rock lat 70.”. To mówi już bardzo wiele, choć ja dodałbym, że te lata 70. są tu polane sosem przełomu lat 80. i 90. Na płycie zatytułowanej po prostu Lugnet słyszymy osiem kompozycji hołdujących klasycznemu gitarowemu brzmieniu tamtych czasów oraz grupom, które obok zdecydowanego gitarowego ataku mogły się pochwalić wokalistą dysponującym mocnym głosem, sprawnie poruszającym się zarówno w niskich, jak i w wysokich rejestrach. Powiedzmy sobie szczerze – nie ma tu niczego oryginalnego czy nowatorskiego. To po prostu bardzo sprawnie zagrany i świetnie brzmiący klasyczny hard rock – połączenie brzmień Purpli czy Rainbow z Black Sabbath (zwłaszcza tym nieco późniejszym). Solander czasami porusza się w wokalnych klimatach Davida Coverdale’a, jak choćby w dynamicznym All the Way, które otwiera płytę, czasami zaś bliżej mu do Dio czy Tony’ego Martina. Od samego początku słychać także, że nie tylko gitarzyści będą tu mieli szansę na popisy. Perkusista Fredrik Jansson od pierwszego numeru tłucze mocno i dynamicznie, niczym Cozy Powell czy Tommy Aldridge. Panowie postawili zdecydowanie na sporą energię i efektowność swojej muzyki, którą zapewnia praca sekcji rytmicznej, choć ten grupowy szkielet ma bardzo solidne wsparcie ze strony obu gitarzystów – Marcusa Holtena i Danne’ego Janssona. Jest ciężko, gęsto, ale na pewno nie można powiedzieć, że hałasują dla samego robienia hałasu. Veins mogłoby spokojnie być zaginionym numerem Black Sabbath z lat 80. czy początku lat 90. Takie skojarzenia przywołuje zresztą nie tylko ciężar i nieco wolniejsze tempo, lecz także maniera wokalna Solandera, który tutaj chyba najbardziej zbliża się stylem śpiewania do wspomnianych już wcześniej dwóch byłych wokalistów tej grupy. Z łatwością mogę sobie wyobrazić ten utwór na płytach The Eternal Idol czy Cross Purposes.

W Tears in the Sky, które jest z kolei jednym z lżejszych numerów, po raz pierwszy nieco wyraźniej słychać tło organowe, które świetnie komponuje się z gitarami (jak to organy…), tworząc kapitalny klimat przywodzący na myśl ostatnie płyty brytyjskiego Whitesnake przed obraniem przez ten zespół kursu na MTV i Amerykę w drugiej połowie lat 80. Obłędne brzmienie, a do tego głos Solandera sprawuje się naprawdę kapitalnie także w wysokich partiach, dzięki czemu nie drażni co wrażliwszych uszu nawet przy efektownych (lecz nie przez wszystkich lubianych) efektownych zaśpiewach. W ucho wpadają dynamiczne It Ain’t Easy i Gypsy Eyes, nieco więcej ciężaru i przyjemnych „dołów” zapewnia In the Still of the Water (znowu natychmiast przywodzący na myśl Sabbathów z Martinem), zaś album wieńczy dziesięciominutowe Into the Light. Znowu wracają organy, które już wcześniej pojawiały się gościnnie w jednym utworze, i wspólnie z gitarami i sekcją rytmiczną stawiają momentami prawdziwą ścianę dźwięku. Ale oczywiście nie jest tak intensywnie przez cały czas trwania tej długiej przecież kompozycji. Są i momenty, gdy znajdziemy dużo więcej spokoju i przestrzeni. Nie trudno się domyślić, że przy tak długim utworze w którymś momencie nastąpi jakiś zwrot. Następuje po sześciu minutach. Ostatnie cztery minuty tej płyty to w zasadzie coda, stopniowe, acz wyraźne zmierzanie w kierunku finiszu. Szkoda, że zakończone wyciszeniem, ale wybaczę im tę małą niedoskonałość, bo odsłuch tej płyty sprawił mi zbyt wiele przyjemności, żebym miał marudzić na taki drobiazg.

Debiutancka płyta Lugnet na pewno nie jest albumem dla tych, którzy koniecznie muszą odkrywać w każdej poznawanej przez siebie płycie coś nowego. W trakcie tych trzech kwadransów z muzyką szwedzkiego kwintetu otrzymujemy dobrze znane patenty i rozwiązania, ale podane z taką gracją, że naprawdę trudno się do czegoś przyczepić. Jest ciężar, są dobre melodie, jest kapitalny hardrockowy wokal – nie ma przełomu, genialnych rozwiązań muzycznych czy oszałamiającego nowatorstwa, ale czy musimy go szukać na każdej słuchanej przez nas płycie? Są albumy, które mają zmieniać muzyczny świat. Są też takie, które mają po prostu dawać słuchaczowi trochę przyjemności. Ta płyta należy zdecydowanie do tej drugiej grupy i – co najważniejsze – spełnia wspomnianą funkcje bardzo dobrze.



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


4 komentarze:

  1. i znowu coś smacznego do porannej kawy:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo przyjemny - choć rzeczywiście nieodkrywczy - album. Czuć ducha Tony'ego M. :).

    PS: Czy każdy zespół okołorockowy musi mieć piosenkę z "Gypsy" w tytule? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. kiedyś w ndsie chcielismy nawet zrobic caly odcinek z piosenkami o cygankach, ale sporo z nich bylo singlami :D

    OdpowiedzUsuń