Nie, Geezer to nie zespół basisty
Black Sabbath, choć i on wydawał albumy pod tym szyldem. Geezer to amerykańskie
trio, które już od paru lat przygniata fanów narkotycznego łojenia ciężkimi
riffami, bulgoczącym basem i teksturą utworów gęstą jak smoła. Psychoriffadelia to trzeci album tej
formacji, choć na jej koncie jest też EP-ka oraz wydany w 2015 roku split z
Borracho – grupą, której muzyka także była opisywana na tym blogu. Nie mamy
więc do czynienia z muzykami początkującymi i to oczywiście na tym albumie
doskonale słychać. Kapitalna okładka „w klimacie” mówi sporo o muzycznych
odcieniach, które znajdziemy na tym krążku. Będzie ciężko, będzie gitarowo,
będzie brudno, nisko i z morzem przesteru. I, co jeszcze ważniejsze, będzie
bardzo solidnie!
Trzon płyty stanowią dwie
najdłuższe kompozycje – dziesięciominutowy utwór tytułowy oraz
trzynastominutowe Dirty Penny, które
album zamyka. Zabierają one niemal dwie trzecie płyty, nic więc dziwnego, że
zapewne na nich skupia się uwaga większości słuchaczy. Instrumentalny numer
tytułowy, który następuje na płycie po dwóch krótkich, mocnych kawałkach,
zmienia klimat całości, wkraczając w rejony narkotycznych odlotów i łącząc
znane już z poprzednich kompozycji ciężkie, dynamiczne riffy z kosmiczną
psychodelią. Zaczynamy od spokojnego startu, ale z czasem intensywność wzrasta
aż do wybuchu w ósmej minucie, po którym mamy czas na zebranie trzymających się
słabiej części ciała z podłogi i przygotowanie się na ciąg dalszy. Dirty Penny od początku rozkręca się w
szybkim tempie i zapewnia sporą dawkę ciężkiego, rockowego przyłożenia, ale ze
sporym ukłonem w stronę klasyki. Wyobraźcie sobie takie ZZ Top (ale to wczesne,
nie z ery MTV), tylko grające trochę ciężej i w oparach substancji
niekoniecznie dozwolonych. W połowie utworu nagle wszystko gaśnie i za moment
mamy restart, tym razem w nieco żywszej formie i już wyłącznie instrumentalnie.
Tak jakby po nieco ponad 30 minutach płyty panowie postanowili, że przez
ostatnie osiem minut idą na żywioł, odrzucają wszelkie ograniczenia i po prostu
dają się ponieść temu, co w nich siedzi. A jak słychać siedziała w nich jeszcze
potrzeba starej dobrej rockowej improwizacji na wysokiej intensywności, choć
już pod sam koniec znalazł się czas na wyciszenie i delikatne zakończenie.
A reszta? Siłą rzeczy jest zazwyczaj
bardziej zwarta i nastawiona na solidne łojenie, a nie kosmiczne odjazdy, choć
i tu znajdzie się wyjątek. Na początek płyty dostajemy cover rockowego klasyka –
Hair of the Dog z repertuaru
Nazareth. Przy pierwszych odsłuchach brak skrzekliwych „gór” wersji oryginalnej
(czy nawet coveru Guns n’ Roses) jest mocno odczuwalny, ale po jakimś czasie
zupełnie przestało mi to przeszkadzać, tym bardziej że całość zrobiona jest
jednak trochę inaczej niż w oryginale. Struktura teoretycznie pozostała bardzo podobna,
ale trudno tu mówić o kopiowaniu. Panowie nie silili się na przykład na
powtarzanie partii z użyciem talk boxu, a wybrane przez nich w to miejsce rozwiązanie
nadało tej wersji własny charakter. Stressknots
sprawnie łączy wgniatające w fotel riffy z fragmentami, w których pojawia się
więcej przestrzeni i oddechu, a riffowy walec ustępuje na chwilę miejsca
porywającym, wywodzącym się z bluesa solówkom. Trzeci i ostatni z krótszych
numerów to Red Hook. Tu już jednak mamy
nieco inne podejście do struktury utworu. Zamiast mocnego riffu jest delikatny,
nieco orientalny gitarowy motyw, który przewija się przez całe sześć minut
trwania kompozycji, podejmując próbę zahipnotyzowania słuchaczy. Tu nikt się
nigdzie nie spieszy, całość ma mocno senny klimat i dokłada się wydatnie do
dobrego balansu intensywności brzmienia na całym albumie, a przy okazji stanowi
udany łącznik między dwiema najdłuższymi kompozycjami.
Zaletą tej płyty jest na pewno
dobre wyważenie momentów ciężkich, wiedzionych przez mocne riffy, z
psychodelicznymi odlotami. Albumu słucha się dzięki temu bardzo dobrze – nie zostaniemy
ani przytłoczeni ciężarem mocniejszych fragmentów, ani nie pośniemy przy
niekończących się kosmicznych lotach. Mogę się do czegoś przyczepić? Nie jestem
przesadnym fanem tego typu produkcji. Wiem, że tu ma być nisko, mocno, ma
przyjemnie buczeć i bulgotać i smyrać po jelitach. Taka konwencja. Mnie ona nie
do końca odpowiada, bo jednak surowość brzmienia albumów Geezer trochę mi
wadzi, ale nie jest to przeszkoda nie do przeskoczenia, a i zdaję sobie sprawę,
że zapewne wśród fanów takiej muzyki znacznie więcej jest tych, którzy dokładnie
takie brzmienie kochają. Poza tym i mnie łatwiej jest je znieść, kiedy płytę
wypełniają dobre numery i zostające w głowie melodie, a tak właśnie tu jest.
Otwarcie albumu coverem tak znanego numeru może się wydawać pomysłem nieco kontrowersyjnym,
ale z drugiej strony na pewno ułatwia szybsze wchłonięcie dźwięków zawartych na
płycie Psychoriffadelia, wszak
zaczynamy od utworu dobrze nam znanego, a jak wiadomo najbardziej lubimy te
piosenki, które już znamy. Polubienie pozostałych, do tej pory nam obcych,
staje się po takim wstępie łatwiejsze i Psychoriffadelia
wchodzi gładko i bez popitki. Fanom stonerowo-psychodelicznych odlotów szczerze
polecam.
1. Hair of the Dog (4:47)
2. Stressknots (4:40)
3. Psychoriffadelia (10:15)
4. Red Hook (6:02)
5. Dirty Penny (13:23)
UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Skądżeś ten album wytrzasnął, skoro premiera jest w piątek?
OdpowiedzUsuńkilka małych labeli wysyła mi swoje premiery przedpremierowo ;)
OdpowiedzUsuńDaje się słuchać, kto konwencję akceptuje, nie może narzekać.
OdpowiedzUsuń