poniedziałek, 26 grudnia 2016

Borracho - Atacama [2016]



Nie da się ukryć, że większość mniej znanych zespołów, które trafiają na tę stronę, stanowią grupy europejskie. Zarówno w Skandynawii jak i w zasadzie w każdym innym zakątku Europy podziemna scena psychodeliczna, stonerowa i hardrockowa (a taka muzyka w tym momencie interesuje mnie najbardziej) odbudowuje się jakiegoś czasu w błyskawicznym tempie. Ale nie zapominajmy, że także Ameryka Północna to prawdziwe zagłębie grup grających mocno, dynamicznie i z przyjemnym przesterem. Borracho to trio ze stolicy Stanów Zjednoczonych, które do tej pory miało na koncie dwie własne długogrające płyty, EP-kę oraz kilka splitów. Wydany w grudniu album Atacama jest więc w praktyce trzecią pełną, samodzielną płyta Borracho, choć absolutnie nie trzecim wydawnictwem w ogóle. Nie jest to może jeszcze zespół z wielkim bagażem doświadczeń, ale na pewno są już zaprawieni w bojach i trudno uznać ich za debiutantów. I to słychać, bo Atacama to całkiem nieźle przemyślana, bardzo solidna płyta, która na pewno zwróci uwagę fanów szeroko pojętego stonera.

Po spojrzeniu na playlistę w oczy rzuca się dość spory rozstrzał w długości utworów, co już mocno sugeruje, że i kompozycje nie będą tworzone od jednego szablonu. Album otwiera zdecydowanie najkrótszy numer – Gold from Sand. Jest ciężko, gęsto, z kopem, a także z miłym dla ucha przesterem i ładnymi dołami. Jednak numer płynnie przechodzi w Overload, a to z kolei utwór najdłuższy w zestawie – niemal jedenastominutowy. I od razu zmiana bajki, bo robi się spokojniej, bardziej klimatycznie, choć cały czas ciężko i bardzo gitarowo. Potem oczywiście całość się rozkręca i znowu wchodzi na wyższe obroty. Lost in Time rozpoczyna się kosmicznym motywem niczym z 2112, ale to tylko ściema, bo od razu wchodzi ciężka gitara i mocny rytm. Kawałek ten przechodzi płynnie w Descent, które z kolei rozpoczyna sabbathowski riff, prowadzący ten utwór przez niemal cały czas jego trwania. W końcówce dzięki dzwonom i jazgotowi gitar mamy trochę kontrolowanego chaosu, który daje odetchnąć od mocnego riffowania, tym bardziej, że przechodzi (ponownie) płynnie w Drifted Away from the Sun – drugą z dłuższych kompozycji. Po spokojniejszym początku całość nabiera więcej ciężaru, ale cały czas posuwa się w dość powolnym tempie, opierając się bardziej na klimacie niż dynamice i efektownych zagrywkach. Dopiero bliżej końca panowie na kilkadziesiąt sekund nie wytrzymują i zamieniają solidny walec na… no może nie na wyścigówkę, ale na mocny wóz terenowy. I teoretycznie płyta w tym momencie mogłaby się skończyć, bo już można zacząć odnosić wrażenie, że dłuższe młócenie w tym stylu będzie nieco męczące.

Na szczęście okazuje się, że do podobnych wniosków doszli chyba sami muzycy i… choć płyty nie skończyli, to postanowili radykalnie zmienić klimat. Flower zaskakuje bardzo subtelnym wejściem. Zamiast mocnych, przesterowanych riffów, jest delikatna gitara i leniwy rytm wyznaczany przez sekcję, a także… wiolonczela. Być może wejście mocniejszych gitar w drugiej części tej instrumentalnej kompozycji nie było do końca potrzebne, ale to wciąż przyjemny numer, który zapewnia bardzo potrzebną dawkę powietrza po solidnym łojeniu w poprzednich pięciu kompozycjach. Te ostatnie 16 minut płyty ma spory udział w pozytywnym odbiorze całości, bo bez nich album sprawiałby wrażenie jednak nieco jednowymiarowego. Spokojne Flower wraz z drugim klimatycznym numerem – Last Song – odciążają tę płytę, nawet mimo tego, że między nimi mamy kolejny mocny strzał – Shot Down, Banged Up, Fade Away. Last Song jest niewątpliwie najbardziej przystępnym kawałkiem na całej płycie, choć trudno tu mówić o potencjale komercyjnym. Ale jest tu sporo klimatu i, co ważne, zespół nie psuje tego żadnym pochopnym dołożeniem ciężaru pod koniec. Dwa spokojniejsze utwory wprowadzają na Atacamę pewną dawkę różnorodności. Być może nawet odrobinę zbyt małą – chciałoby się, żeby w pierwszej części płyty na dłużej odjechali w jakieś spokojniejsze rejony choć w jednym numerze.

Łoją aż miło, sekcja zapewnia mocną ramę i ciężar, zaś gitarzysta Steve Fisher nie tylko wypełnia to wszystko mocno przesterowaną gitarą, ale i wokalnie pasuje do tej układanki bardzo dobrze, zapewniając głos wokal trochę w stylu mieszanki Hetfielda i Lemmy’ego. Borracho w porównaniu z poprzednimi wydawnictwami niewątpliwie rozwija się, odchodząc od samego hipnotycznego młócenia na rzecz flirtów z nieco innymi klimatami. Ciekaw jestem gdzie ich to zawiedzie, bo ja chętnie usłyszałbym ich w repertuarze jeszcze odważniej opartym na klimacie i przestrzeni. Mają ku temu potencjał. A na razie nagrali bardzo solidny album, który na pewno zainteresuje fanów może nie bardzo skomplikowanego, ale na pewno także nie prostackiego stonera.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz