niedziela, 14 maja 2017

Geezer - Psychoriffadelia [2017]



Nie, Geezer to nie zespół basisty Black Sabbath, choć i on wydawał albumy pod tym szyldem. Geezer to amerykańskie trio, które już od paru lat przygniata fanów narkotycznego łojenia ciężkimi riffami, bulgoczącym basem i teksturą utworów gęstą jak smoła. Psychoriffadelia to trzeci album tej formacji, choć na jej koncie jest też EP-ka oraz wydany w 2015 roku split z Borracho – grupą, której muzyka także była opisywana na tym blogu. Nie mamy więc do czynienia z muzykami początkującymi i to oczywiście na tym albumie doskonale słychać. Kapitalna okładka „w klimacie” mówi sporo o muzycznych odcieniach, które znajdziemy na tym krążku. Będzie ciężko, będzie gitarowo, będzie brudno, nisko i z morzem przesteru. I, co jeszcze ważniejsze, będzie bardzo solidnie!

Trzon płyty stanowią dwie najdłuższe kompozycje – dziesięciominutowy utwór tytułowy oraz trzynastominutowe Dirty Penny, które album zamyka. Zabierają one niemal dwie trzecie płyty, nic więc dziwnego, że zapewne na nich skupia się uwaga większości słuchaczy. Instrumentalny numer tytułowy, który następuje na płycie po dwóch krótkich, mocnych kawałkach, zmienia klimat całości, wkraczając w rejony narkotycznych odlotów i łącząc znane już z poprzednich kompozycji ciężkie, dynamiczne riffy z kosmiczną psychodelią. Zaczynamy od spokojnego startu, ale z czasem intensywność wzrasta aż do wybuchu w ósmej minucie, po którym mamy czas na zebranie trzymających się słabiej części ciała z podłogi i przygotowanie się na ciąg dalszy. Dirty Penny od początku rozkręca się w szybkim tempie i zapewnia sporą dawkę ciężkiego, rockowego przyłożenia, ale ze sporym ukłonem w stronę klasyki. Wyobraźcie sobie takie ZZ Top (ale to wczesne, nie z ery MTV), tylko grające trochę ciężej i w oparach substancji niekoniecznie dozwolonych. W połowie utworu nagle wszystko gaśnie i za moment mamy restart, tym razem w nieco żywszej formie i już wyłącznie instrumentalnie. Tak jakby po nieco ponad 30 minutach płyty panowie postanowili, że przez ostatnie osiem minut idą na żywioł, odrzucają wszelkie ograniczenia i po prostu dają się ponieść temu, co w nich siedzi. A jak słychać siedziała w nich jeszcze potrzeba starej dobrej rockowej improwizacji na wysokiej intensywności, choć już pod sam koniec znalazł się czas na wyciszenie i delikatne zakończenie.

A reszta? Siłą rzeczy jest zazwyczaj bardziej zwarta i nastawiona na solidne łojenie, a nie kosmiczne odjazdy, choć i tu znajdzie się wyjątek. Na początek płyty dostajemy cover rockowego klasyka – Hair of the Dog z repertuaru Nazareth. Przy pierwszych odsłuchach brak skrzekliwych „gór” wersji oryginalnej (czy nawet coveru Guns n’ Roses) jest mocno odczuwalny, ale po jakimś czasie zupełnie przestało mi to przeszkadzać, tym bardziej że całość zrobiona jest jednak trochę inaczej niż w oryginale. Struktura teoretycznie pozostała bardzo podobna, ale trudno tu mówić o kopiowaniu. Panowie nie silili się na przykład na powtarzanie partii z użyciem talk boxu, a wybrane przez nich w to miejsce rozwiązanie nadało tej wersji własny charakter. Stressknots sprawnie łączy wgniatające w fotel riffy z fragmentami, w których pojawia się więcej przestrzeni i oddechu, a riffowy walec ustępuje na chwilę miejsca porywającym, wywodzącym się z bluesa solówkom. Trzeci i ostatni z krótszych numerów to Red Hook. Tu już jednak mamy nieco inne podejście do struktury utworu. Zamiast mocnego riffu jest delikatny, nieco orientalny gitarowy motyw, który przewija się przez całe sześć minut trwania kompozycji, podejmując próbę zahipnotyzowania słuchaczy. Tu nikt się nigdzie nie spieszy, całość ma mocno senny klimat i dokłada się wydatnie do dobrego balansu intensywności brzmienia na całym albumie, a przy okazji stanowi udany łącznik między dwiema najdłuższymi kompozycjami.

Zaletą tej płyty jest na pewno dobre wyważenie momentów ciężkich, wiedzionych przez mocne riffy, z psychodelicznymi odlotami. Albumu słucha się dzięki temu bardzo dobrze – nie zostaniemy ani przytłoczeni ciężarem mocniejszych fragmentów, ani nie pośniemy przy niekończących się kosmicznych lotach. Mogę się do czegoś przyczepić? Nie jestem przesadnym fanem tego typu produkcji. Wiem, że tu ma być nisko, mocno, ma przyjemnie buczeć i bulgotać i smyrać po jelitach. Taka konwencja. Mnie ona nie do końca odpowiada, bo jednak surowość brzmienia albumów Geezer trochę mi wadzi, ale nie jest to przeszkoda nie do przeskoczenia, a i zdaję sobie sprawę, że zapewne wśród fanów takiej muzyki znacznie więcej jest tych, którzy dokładnie takie brzmienie kochają. Poza tym i mnie łatwiej jest je znieść, kiedy płytę wypełniają dobre numery i zostające w głowie melodie, a tak właśnie tu jest. Otwarcie albumu coverem tak znanego numeru może się wydawać pomysłem nieco kontrowersyjnym, ale z drugiej strony na pewno ułatwia szybsze wchłonięcie dźwięków zawartych na płycie Psychoriffadelia, wszak zaczynamy od utworu dobrze nam znanego, a jak wiadomo najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy. Polubienie pozostałych, do tej pory nam obcych, staje się po takim wstępie łatwiejsze i Psychoriffadelia wchodzi gładko i bez popitki. Fanom stonerowo-psychodelicznych odlotów szczerze polecam.

1. Hair of the Dog (4:47)
2. Stressknots (4:40)
3. Psychoriffadelia (10:15)
4. Red Hook (6:02)
5. Dirty Penny (13:23)


UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)

--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

3 komentarze:

  1. Skądżeś ten album wytrzasnął, skoro premiera jest w piątek?

    OdpowiedzUsuń
  2. kilka małych labeli wysyła mi swoje premiery przedpremierowo ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Daje się słuchać, kto konwencję akceptuje, nie może narzekać.

    OdpowiedzUsuń