Pokazywanie postów oznaczonych etykietą grunge. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą grunge. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 maja 2024

Pearl Jam - Dark Matter [2024]

Przy okazji tekstu o poprzedniej płycie grupy Pearl Jam pisałem, że w przypadku ostatnich albumów tej formacji często nie jestem w stanie przez długie miesiące albo i lata określić do końca, co o nich myślę. To nie są płyty, które mnie zachwycają od pierwszego odsłuchu, często są tam elementy, które mi jakoś nie leżą, a jednak potrafię znaleźć na nich także sporo rzeczy, które jednak oceniam pozytywnie. Dopiero kilka lat później jestem w stanie z perspektywy czasu stwierdzić, czy w ogóle wracam do tych wydawnictw, czy jednak znowu sięgam po coś dużo wcześniejszego. Chyba podobnie będzie w przypadku Dark Matter. Tym razem nie kazali czekać na nowy krążek aż siedmiu lat. Od premiery Gigaton minęły zaledwie cztery. Nie zardzewieli.

wtorek, 28 kwietnia 2020

Pearl Jam - Gigaton [2020]


Pearl Jam to jeden z moich ulubionych zespołów wszech czasów. Załapałem się na pierwszą falę szału na ich punkcie w czasach złotej ery MTV niemal 30 lat temu, choć na dobre wkręciłem się w ich muzykę gdzieś w okolicach liceum, czyli lat temu 20. Mniej więcej od czasu wydania płyty Yield jestem już na bieżąco ze wszystkim, co robią. Na kolejne płyty zawsze czekałem z pewną ekscytacją. W tym przypadku było jednak trochę inaczej. Owszem, zagrali niedawno kapitalny koncert w Krakowie, ale kłamałbym, gdybym powiedział, że nie mogłem się doczekać nowej płyty. Poprzednia – Lightning Bolt z 2013 roku – miała swoje momenty, ale jako całość, z perspektywy czasu, przekonuje mnie chyba najmniej z całej ich dyskografii. Wydany dwa lata temu singiel Can’t Deny Me też jakoś mnie nie porwał i trochę się obawiałem, że nowa płyta wywoła u mnie głównie obojętność. I choć na pewno pozycja takich albumów jak Ten, Vs czy Yield jest w moim rankingu ulubionych płyt Pearl Jam niezagrożona, ogólne wrażenia po kilkunastu odsłuchach Gigaton są jednak pozytywne.

środa, 7 sierpnia 2019

Roadsaw - Tinnitus the Night [2019]


Amerykańska formacja Roadsaw istnieje już ponad ćwierć wieku i w latach 1995-2011 wydała sześć krążków wypełnionych treściwym rockowym graniem w stylu typowego amerykańskiego stonera. Ale od wydania albumu Roadsaw w 2011 roku grupa milczała w temacie nowej muzyki. W czerwcu tego roku powróciła wydawnictwem Tinnitus the Night, które faktycznie przy zbyt głośnym słuchaniu może u niejednego wywołać tytułowe dzwonienie w uszach. Na szczęście słuchając tego krążka przy rozsądniejszym poziomie głośności, doświadczymy głównie całkiem przyjemnych muzycznych doznań.

środa, 5 września 2018

Alice in Chains - Rainier Fog [2018]


Muzycy Alice in Chains nigdy nie należeli do tych, co to ledwo wrócą z trasy promującej jedną płytę, a już siedzą w studiu, nagrywając kolejną. Od samego początku fani tego zespołu musieli znajdować w sobie olbrzymie pokłady cierpliwości i zaufania, że jednak w końcu kiedyś kolejna płyta się ukaże. Tego podejścia nie zmieniła nawet wymuszona zmiana na stanowisku wokalisty. Choć William DuVall śpiewa w grupie od 2006 roku, Rainier Fog to dopiero trzeci krążek z jego udziałem. Ale to nie wyścigi, a grupy, które są w takiej sytuacji, jak Alice in Chains, na pewno nieco ostrożniej stawiają kolejne kroki. Dlatego nikt nosem nie kręcił i wszyscy fani cierpliwie czekali(śmy) na następcę kapitalnego Black Gives Way to Blue (2009) i bardzo solidnego The Devil Put Dinosaurs Here (2013). Zniecierpliwienie pojawiło się dopiero w ostatnich miesiącach, gdy grupa zaczęła prezentować kolejne single zwiastujące album, i okazało się, że spodziewać możemy się krążka naprawdę znakomitego. Po takich zapowiedziach poprzeczka powędrowała wysoko, co oczywiście stworzyło konkretny klimat podekscytowania fanów, ale też mogło zakończyć się sporym rozczarowaniem.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Sunnata - Outlands [2018]


Polska scena psychodeliczna we wszelkich tej psychodelii odcieniach ma się całkiem nie najgorzej. Oczywiście to wciąż podziemie, ale popularność koncertów z tego typu muzyką w dużych miastach czy prawdziwy sukces festiwalu Red Smoke wskazują na to, że jest głód takich dźwięków. A że psychodelia to bardzo szerokie pojęcie, wiele osób znajdzie na tym polu coś dla siebie. Warszawska Sunnata łoi aż miło, serwując mocne riffy, opętańcze zaśpiewy, szczyptę bliskowschodnich motywów i trochę transowych, hipnotycznych klimatów. Z jednej strony gitary atakują jak walec, z drugiej ponury klimat w połączeniu z charakterystycznym wokalem prowadzą nas w kierunku północno-zachodnich Stanów początku lat 90. Na ich trzecim krążku – płycie Outlands – nie będzie ani łatwo, ani ładnie, ani tym bardziej przyjemnie. Będzie za to klimatycznie, trochę strasznie i brzydko, a czasem i przytłaczająco. Nie brzmi zachęcająco? A powinno!

wtorek, 3 kwietnia 2018

Stone Temple Pilots - s/t [2018]


Po kilkunastu sekundach odsłuchu tej płyty pomyślałem sobie: „To brzmi jak Velvet Revolver”. Tyleż głupie, co w pewnym sensie uzasadnione skojarzenie. Głupie z jednego powodu – żaden z twórców tego albumu nie ma nic wspólnego z Velvet Revolver. Ale chwila, to przecież Stone Temple Pilots, a ich nowym wokalistą jest głosowy klon Scotta Weilanda – gościa, który obie te formacje łączył. Niełatwe zadanie stoi przed Jeffem Guttem. Jeśli on (i poziom jego sławy i uznania w środowisku) jest stopą, a sława poprzedników butami, to drobną, bardzo przeciętną jeśli chodzi o wielkość stopę musi wsadzić w buty, które mogliby nosić najwyżsi gracze NBA – i jakimś cudem nie wybić sobie zębów przy próbie chodzenia. Wchodzi do zespołu, w którym śpiewała nie jedna, ale dwie spore gwiazdy muzyki rockowej ostatnich 30 lat. Oczywiście STP utożsamiamy przede wszystkim ze zmarłym w grudniu 2015 roku Scottem Weilandem, ale nie zapominajmy także, że po drugim wywaleniu Weilanda z zespołu, przez kilka lat współpracował z grupą zmarły tragicznie w lipcu zeszłego roku Chester Bennington. Zastąpić jednego czy dwóch bardzo cenionych wokalistów to jedna sprawa – zastąpić wokalistów, którzy skończyli tak tragicznie i na zawsze stali się kolejnymi, którzy nie poradzili sobie ze sławą i na własne życzenie odeszli stanowczo zbyt młodo, to zadanie jeszcze trudniejsze, bo takie postaci zajmują w sercach fanów szczególne miejsce. Los takich grup jak Blind Melon czy INXS udowodnił, że nawet jeśli reszta składu trzyma się blisko, zadanie zastąpienia zmarłego tragicznie lidera może być misją z gatunku tych niemożliwych do wykonania. Tu tym trudniejszą, że z tych trzech formacji STP cieszyło się – śmiem twierdzić – zdecydowanie największą estymą. Zadanie staje się jeszcze trudniejsze (jeśli to w ogóle możliwe), gdy okazuje się, że nowy wokalista jest klonem tego najbardziej znanego.

wtorek, 6 lutego 2018

Walking Papers - WP2 [2018]



Szczerze mówiąc, żaden ze mnie fan Walking Papers. Niektóre supergrupy człowiek łyka od momentu ogłoszenia i jara się jak norweskie kościoły przy bliskim kontakcie z blackmetalowcami. Tak miałem z Velvet Revolver – w końcu na bezgunsiu i… Z Walking Papers w zasadzie powinno być podobnie – w końcu w składzie jest Duff McKagan właśnie z Gn’R i Velvet Revolver, jest Barrett Martin z Mad Season, gościnnie na pierwszej płycie pojawił się Mike McCready z Pearl Jamu, w grupie są też mniej mi znani członkowie The Missionary Position – wokalista Jeff Angell i klawiszowiec Benjamin Anderson. Pierwsza płyta – wydany w 2013 roku album Walking Papers – narobiła nieco zamieszania, była zachwalana przez niektórych znajomych, ba – nawet udało się zobaczyć zespół na żywo, choć w bardzo krótkim secie. Wrażenia były ogólnie pozytywne, ale kłamałbym, gdybym twierdził, że czekałem na ciąg dalszy i ekscytowałem się doniesieniami o nowej płycie. Zresztą od jej nagrania minęło już sporo czasu, bo album był podobno gotowy już w 2015 roku, ale nie było sensu go wydawać wobec powrotu Duffa do Gn’R i związanej z tym długiej trasy koncertowej. Płyta jednak w końcu się ukazała i… no cóż, jest po prostu bardzo dobra. BARDZO bardzo dobra.

czwartek, 9 listopada 2017

Freedom Fuel - Happy People [2017]



Freedom Fuel to trio z Helsinek, które w tym roku wydało swój pierwszy album – Happy People. Niech was to jednak nie zmyli. Zespół składa się z muzyków, którzy od lat przewijali się w fińskim rockowym podziemiu, więc absolutnie nie są debiutantami. Także kompozycje zawarte na Happy People w dużej mierze miały czas dojrzeć, bo zespół ogrywał je tak w sali prób jak i na żywo w niektórych przypadkach od ponad dwóch lat. Happy People to zatem podsumowanie pierwszego okresu działalności zespołu, zamknięcie etapu formowania się grupy. I choćby z powodów wymienionych przed momentem zupełnie nie brzmi jak album debiutancki. To krążek muzyków, którzy bardzo dobrze wiedzą, jak chcą brzmieć i – co chyba jeszcze ważniejsze – wiedza też, jak to osiągnąć.

sobota, 6 maja 2017

Strange Clouds - Calm Before the Storm [2017]



Strange Clouds to formacja z Poznania, która na razie nie może pochwalić się bogatym dorobkiem płytowym, ale przecież wszyscy wielcy też kiedyś musieli zaczynać i powoli przebijać się do świadomości słuchaczy. Na razie Strange Clouds wydali kilka numerów singlowych, ale w marcu udało im się wypuścić pierwszą płytę… albo EP-kę. Trudno powiedzieć, zwłaszcza że czas trwania wydawnictwa nieznacznie przekracza pół godziny, więc jest w zasadzie na granicy dużej i małej płyty. To jednak mało znaczące szczegóły. Najważniejsza jest zawartość muzyczna nowej propozycji Strange Clouds, a ta pozwala pokładać w tej formacji dość spore nadzieje.

wtorek, 4 kwietnia 2017

Morosity - Low Tide [2017]



Formacja Morosity pochodzi z Minneapolis i w 2011 roku wydała swój debiutancki album zatytułowany Misanthrope. Co się stało, że po – jak już zdążyłem usłyszeć – udanym debiucie na album numer dwa trzeba było czekać aż sześć lat? Tego niestety nie wiem, ale całe szczęście, że mimo długiej przerwy ta płyta jednak się ukazała. W orbicie moich muzycznych zainteresowań zespół Morosity pojawił się niedawno zupełnie znikąd i mocno niespodziewanie z miejsca zajął z tym nowym albumem miejsce w czołówce moich ulubionych płyt 2017 roku. Czym mnie tak ujęli? No cóż, większość opisywanych tu płyt to naprawdę przyjemne granie, ale też wiadomo, że wiele z tych mało znanych zespołów bazuje na bardzo podobnych pomysłach i brzmieniach, więc mimo tego, że słucha się ich dobrze, trudno posądzić młodych zazwyczaj muzyków o potrzebę odkrywania czegoś nowego w rocku. A tymczasem słuchając albumu Low Tide wydanego w tym roku przez Morosity, mam wrażenie, że oni naprawdę nie chcą brzmieć jak wszyscy inni – że ich ambicje sięgają takiego mieszania znanych już od lat składników, żeby całość brzmiała świeżo, intrygująco i za jakiś czas była natychmiastowo i jednoznacznie kojarzona właśnie z ich nazwą. Są na dobrej drodze.

niedziela, 15 maja 2016

White Miles - The Duel [2016]



Austriacki duet White Miles to jeden z wielu zespołów polecanych mi w ostatnim czasie przez znajomych, czytelników tego bloga lub słuchaczy mojej audycji. Chyba znacie mnie całkiem nieźle, przynajmniej pod kątem moich muzycznych zainteresowań, bo większość tych poleceń trafia dość blisko środka tarczy. Tak jest właśnie z White Miles. W skład założonej w 2011 roku formacji z Tyrolu wchodzą: Medina (gitary, wokale) i Lofi (perkusja, wokale). Jak widać spory minimalizm. Dyskografia grupy na razie też niezbyt okazała, bo przed płytą The Duel, na której skupię się za moment, ukazał się tylko jeden krążek – Job: Genius, Diagnose: Madness. Ale tego niewielkiego dorobku zupełnie nie słychać. Być może dlatego, że Medina i Lofi mieli okazję zebrać spore doświadczenie koncertowe. Grali przed lub z: Courtney Love, Truckfighters, The Answer, Blues Pills czy Eagles of Death Metal (wystepowali jako support tych ostatnich także podczas tragicznego koncertu w paryskiej sali Bataclan w listopadzie zeszłego roku). Na swoim profilu facebookowym określają swoją muzykę jako podkład pod wyuzdany taniec na rurze w klimatach stoner blues rocka, bitwę między sercem i duszą, zespołem i słuchaczem – pojedynkiem, którego żadna ze stron nie może wygrać ani przegrać.

czwartek, 30 kwietnia 2015

Weedpecker - II [2015]


I jak tu nie kochać muzyki? Człowiek przegląda sobie spis wykonawców na różnych letnich festiwalach i przypadkowo trafia na nagranie zespołu, którego nazwa nic mu nie mówi. Odpala utwór, potem drugi i trzeci – okazuje się, że kapela gra naprawdę świetną muzykę, a do tego jeszcze jest z Polski. A można by pomyśleć po ogłoszeniu zwycięzców różnych nagród muzycznych za rok miniony, że w tym kraju muzyka rockowa nie istnieje poza mainstreamem, który zresztą zazwyczaj w rockowej szufladce umieszcza wykonawców grających nieco dynamiczniejszy i wykonywany na „żywych” instrumentach pop. Ale to tylko taka mała dygresja, która ma zapełnić miejsce z braku lepszego pomysłu na wstęp. Warszawska kapela gra już od kilku lat, dwa lata temu wydała swoją pierwszą płytę zatytułowaną po prostu Weedpecker, a z końcem kwietnia raczy nas drugim wydawnictwem, niespodziewanie zatytułowanym II. Spokojnie – panowie są dużo bardziej kreatywni, niż można by sądzić po tytułach ich albumów. Uwagę zwraca już bardzo klimatyczna „ptasia” okładka, która dość mocno sugeruje, że na płycie będziemy mieli do czynienia z muzyką mroczną, niepokojącą i być może niełatwą w odbiorze. W dużej mierze wrażenia te okazują się trafne po odsłuchu albumu.

To, co najbardziej podoba mi się na II, to fantastyczne żonglowanie klimatem i ciężarem kompozycji. Początek jest ciężki – niby pierwsza kompozycja rozwija się dość niepozornie, ale z czasem przybiera na mocy. Pierwsze utwory wgniatają w fotel, suną niczym walec i atakują mocnym, obficie przesterowanym brzmieniem, choć doprawionym fantastycznymi melodiami i porywającymi motywami gitarowymi. Reality Fades to świetne, niemal ośmiominutowe wprowadzenie w klimat płyty z absolutnie fantastycznymi zagrywkami solowymi gitary przeplatającymi się z piekielnie ciężkim riffem, ale prawdziwą miazgę robi trzeci numer – Fat Karma. Powalające połączenie hipnotycznego motywu gitarowego i fantastycznej melodyki tych gitar. Z jednej strony przytłaczający ciężar doprawiony powolnym, ociężałym tempem kompozycji, z drugiej – melodia, świetne współbrzmienie gitar i kapitalny „kosmiczny” odjazd pod koniec. Mistrzostwo! Całość tych kompozycji znakomicie dopełniają nieco klaustrofobiczne wokale atakujące gdzieś z oddali. Ale kiedy już wydaje się, że będzie tak smoliście i przytłaczająco przez cały czas, panowie wyskakują w kolejnych numerach z innymi klimatami. Nothingness zaskakuje swego rodzaju lekkością, zaś ośmiominutowe In the Woods rozwija się niezwykle interesująco, przybiera na intensywności i fantastycznie nawiązuje do sceny rocka psychodelicznego. Tu i tam pojawiają się też echa muzyki z Seattle sprzed ćwierćwiecza. Na moje ucho panowie chyba lubią sobie posłuchać starego dobrego Alice in Chains – nie chodzi o żadne kalki czy zbyt bezpośrednie inspiracje, raczej o to połączenie melodii ze sporym ciężarem i potężnymi, ale wycofanymi tu w miksie wysokimi wokalami. Słychać to zwłaszcza w The Vibe, które jest zbudowane wokół powtarzającego się walcowatego motywu, przyozdobionego jednak w ciekawy sposób intrygującym tłem. Zamykający album utwór Already Gone brzmi niemal jak odrodzenie po muzycznej apokalipsie i twórczym jazgocie poprzedniej kompozycji. Unosi się subtelnie i zachwyca delikatnym tłem gitarowym oraz wokalami, które świetnie uzupełniają całość, ale nie narzucają się i nie wychodzą ani na chwilę na pierwszy plan. I znowu nie mogę nie wspomnieć o Alice in Chains, bo tu też jakby klimat z niektórych ich spokojniejszych kompozycji, choć więcej u „Zielciołów” (cudowna nazwa) muzycznej psychodelii niż u „Alicji”. Być może w środku płyty ta kompozycja straciłaby nieco ze swojej magii, ale po tych niemal 40 minutach przeważnie dość ciężkiego, ponurego łojenia, te pięć minut swobodnego unoszenia się w leniwym tempie i bez mocnych, przesterowanych riffów to cudowne uczucie.



II to bardzo ciekawa mieszanka stoner rocka, muzyki psychodelicznej i klimatów sceny Seattle. Utwory są misternie budowane, często opierają się przez dłuższy czas na danym motywie, wokół którego zespół tworzy całą otoczkę, rozwijając stopniowo aranżacje. Ciężkość i mocne przestery na szczęście idą w parze z melodiami i psychodelicznymi odjazdami, które sprawiają, że brzmienie płyty jest dobrze zbalansowane. Wokale pojawiają się dość sporadycznie i choć świetnie pasują do tej muzyki, dobrze, że członkowie grupy nie zdecydowali się na ich częstsze wykorzystanie. Wstawki wokalne ciekawie uzupełniają klimat kompozycji, ale są na tyle krótkie, że nie odciągają uwagi od bardzo udanych motywów instrumentalnych. Co prawda brzmienie partii wokalnych i nasycenie ich efektami sprawia, że w zasadzie mało rozumiem (pięć lat na filologii angielskiej o kant dupy…), ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Teoretycznie cały album jest utrzymany w dość ponurym, ciężkim klimacie, jednak muzycy oferują nam dość spory rozstrzał stylistyczny, co także sprawia, że płyty słucha się przyjemnie i bez znudzenia. Po mocnym przyłożeniu i gęstych, smolistych aranżach, przychodzą momenty oddechu i większej przestrzeni – mądry zabieg. II to ponad 42 minuty znakomitej rockowej roboty, to płyta wypełniona fantastycznym klimatem i ciężka jak jasna cholera, a jednocześnie przestrzenna, gdy trzeba dać organizmowi chwilę odpocząć. To nie jest łatwa muzyka. Nie znajdziemy tu efektownych zagrywek, wpadających w ucho refrenów i hardrockowej dynamiki. Jest za to mnóstwo klimatu. Jak widać u nas też da się nagrać świetną płytą w tych klimatach, która nie tylko jest dobrze skomponowana, ale także naprawdę profesjonalnie wyprodukowana i po prostu świetnie brzmi. Ja już tych gości z oczu nie stracę i myślę, że za czas jakiś to będzie licząca się siła na europejskiej scenie około-stonerowej. Ci goście właśnie pokazali, że z całą pewnością zasługują na to, żeby usłyszało o nich znacznie więcej osób. Zamierzam się do tego przyczynić.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


poniedziałek, 10 listopada 2014

Foo Fighters - Sonic Highways [2014]


I jak tu nie uwielbiać Dave’a Grohla? Facet jest tak pozytywnie zakręcony na punkcie muzyki i jej historii, że każdy jego nowy pomysł jest fantastyczną gratką dla tych z fanów, którym nie wystarczają same dźwięki. Co tym razem wymyślił lider Foo Fighters? Ósma płyta zespołu to osiem kompozycji zarejestrowanych w ośmiu różnych miastach, z ośmioma lokalnymi gośćmi uświetniającymi każdy z kawałków na płycie i z ośm… dziewięcioma różnymi okładkami zdobiącymi Sonic Highways. Do tego ośmioodcinkowy dokument w HBO, zapowiadający album i przedstawiający fanom historię każdej kompozycji oraz przede wszystkim opowiadający o muzycznej scenie danego miasta. A nie można było po prostu wejść do studia i nagrać płytę, a potem wydać ją, stosując sprawdzone promocyjne metody? Można było, ale czy właśnie nie za takie szaleństwa uwielbiamy Grohla?

Kolejnym nietypowym zagraniem ze strony grupy jest to, że przed premierą płyty fani znali już większość kompozycji znajdujących się na Sonic Highways – i to całkiem legalnie. Być może niszczy to element zaskoczenia i ekscytacji w momencie pierwszego odsłuchu całości, ale z drugiej strony – podobno najbardziej lubimy te piosenki, które znamy. A otwierający album utwór Something from Nothing – z gościnnym udziałem gitarzysty Cheap Trick, Ricka Nielsena – znamy już doskonale. To jeden z tych numerów, które natychmiast wpadają w ucho i z miejsca stają się jednymi z ulubionych w dorobku kapeli. Świetne budowanie intensywności, znakomita klawiszowa, funkowa podbitka współpracującego z zespołem od dłuższego czasu Ramiego Jaffee i fantastyczne przejście z delikatnego początku do pełnego wściekłości zakończenia. No i świetny riff – co z tego, że bardzo mocno inspirowany motywem z Holy Diver? Znając Grohla, nie było to przypadkowe nawiązanie. To rzadkość, że pierwszy singiel z płyty jest jednym z najsilniejszych jej punktów, ale w przypadku tak dobrego singla nie ma co narzekać. Tym bardziej, że kolejne kompozycje trzymają bardzo wysoki poziom. Czasami jest bardziej tradycyjnie w stylu sceny Seattle, tak przecież bliskiej liderowi zespołu. The Feast and the Famine – potężna dawka rockowej energii – nieodparcie kojarzy mi się z wczesnymi płytami Pearl Jam, bo mamy tu jednocześnie rockowy ogień i wściekłość oraz sporą dawkę melodii i soczystego brzmienia. W Congregation do głowy nie przychodzi już ekipa Eddiego Veddera, a zdecydowanie sam Grohl, bo to chyba najbardziej „foofightersowy” numer na krążku, choć najbardziej intrygującym elementem tej kompozycji jest świetna, z pozoru niepasująca do tego hardrockowego hałasu partia gitary pojawiającego się tu gościnnie Zaca Browna. Ale nie zawsze dynamika i rockowy czad dominują na Sonic Highways. Choć pierwsza część What Did I Do? / God as My Witness to niezwykle chwytliwy rockowy numer, w części drugiej robi się dużo mniej typowo dla Foo Fighters. Tempo jest dużo wolniejsze, za to poziom melodyjności i chwytliwości jeszcze wzrasta, podobnie jak „bujalność”. Całość brzmi jak współczesna wersja All You Need Is Love grana z werwą Aerosmith. W dodatku pod koniec panowie częstują nas absolutnie wyborną solówką kolejnego gościa – bluesowego gitarzysty Gary’ego Clarka, Jr. To zresztą chyba najbardziej słyszalny i treściwy gościnny występ na tej płycie. Dla wielu będzie to zaskakujące oblicze Foo Fighters, jakże dalekie od mało poważnego Big Me czy wypełnionego atakami rockowej wściekłości Breakout. Nie wiem, czy zespół będzie w stanie wykonywać ten numer na koncertach, zachowując klimat studyjnego oryginału, ale na płycie kompozycja brzmi obłędnie!

Szczególną uwagę podczas odsłuchu Sonic Highways zwróciłem na dwa drobiazgi, które być może zostaną przeoczone przez większość słuchaczy, ale które dla mnie są ważnymi częściami składowymi tego krążka: chórki i klawisze. Taylor Hawkins znakomicie uzupełnia wokale Grohla, głównie w refrenach, zaś Rami Jaffee i jego instrumenty klawiszowe jako dopełnienie gęstego gitarowego brzmienia Foo Fighters to strzał w dziesiątkę, wszystko jedno, czy mowa o krótkim organowym intro w Congregation, czy o znakomitym melotronie w What Did I Do? / God as My Witness, czy w końcu o klawiszowych plamach robiących świetne tło dla gitarowej solówki Joe Walsha (Eagles) w Outside. Dobrze, że jest taki ktoś jak Rami Jaffee w Foo Fighters, choć może pora oficjalnie przyjąć go w szeregi zespołu?

Pora na trzy kompozycje, których do dnia premiery płyty nie było nam dane poznać. In the Clear to w gruncie rzeczy typowy dla brzmienia Foo Fighters numer, choć wzbogacony dzięki Preservation Hall Jazz Band o brzmienie instrumentów dętych. Dęciaki nie wysuwają się nawet na chwilę na pierwszy plan i dość łatwo wyobrazić sobie ten numer pozbawiony tych partii, ale jest to ciekawe urozmaicenie brzmienia. Jest coś bardzo tradycyjnie amerykańskiego w numerze Subterranean. Nim delikatny jazgot gitar połączy ten numer z ostatnią kompozycją na płycie, słuchamy dość stonowanego kawałka zbudowanego wokół podkładu gitary akustycznej. Bardzo ciepłe, „przytulne” brzmienie, łkająca w tle gitara i nałożone na siebie ścieżki wokali, które dla odmiany po wcześniejszych kompozycjach są niezwykle subtelne – takiego numeru pewnie prędzej należałoby się spodziewać po Tomie Pettym niż po Grohlu i jego kolegach. Ale Foo Fighters sprawdzają się w takim klimacie, a po sześciu minutach – gdy utwór przechodzi płynnie w I Am a River – czuję nawet pewien żal, że to już koniec, bo to jeden z tych numerów, w których teoretycznie nie dzieje się wiele, ale płyną tak wspaniale, że chciałoby się ich słuchać bez końca. Choć w zasadzie może nie ma czego żałować, bo wspomniane I Am the River – kompozycja zamykająca płytę – także oferuje zbliżony klimat, przynajmniej przez pierwsze trzy minuty. Potem jest nieco głośniej, niemal podniośle i cholernie melodyjnie. I nawet jeśli Dave powtarza słowa z tytułu (czyli jedyne, które padają w refrenie) dobrą minutę za długo, to wybaczam mu, bo w końcu przedsięwzięcie, w które włożył tyle czasu, pracy i serca, musi mieć porządny, misternie zbudowany finał.

Dave Grohl to bezsprzecznie muzyczny wariat. Zupełnie jak ja, tylko on jest o niebo zdolniejszy, bo potrafi tworzyć, a nie tylko ekscytować się brzmieniami i ich historią. Ale jeden wariat drugiego zawsze zrozumie i ja rozumiem, o co tu chodzi i ekscytuję się tym wszystkim, co dzieje się dookoła tej płyty niemal w równym stopniu, co samym krążkiem. Jestem przekonany, że wiele osób będzie marudzić na to, że Dave Grohl znowu kręci dokumenty, żeby ludzie słuchali, co on sądzi o swojej ulubionej muzyce. Wiecie co? Ja chętnie posłucham. Ale to nie jest płyta idealna. Dave Grohl tak dobrze zbudował całą otoczkę wydania Sonic Highways, że czuję pewien niedosyt spowodowany zbyt niewielkim wpływem poszczególnych miast na nagrywane w nich dźwięki. Z drugiej strony, trudno było oczekiwać, że kolejne kompozycje na płycie będą prezentowały zupełnie odmienne gatunki – jak blues, jazz, country czy punk – odpowiednio „sfoofighteryzowane” według wizji Grohla i jego zespołu. Pewnie byłoby też miło słyszeć nieco większy udział zaproszonych gości, ale z drugiej strony – czy wtedy wciąż mówilibyśmy o płycie Foo Fighters? Panowie nagrali naprawdę dobry album, którego świetnie się słucha. Czy to najlepsza płyta Foo Fighters? Nie wiem. Ale na pewno to mój ulubiony album tej grupy. Ten rok należy w zdecydowanej większości do młokosów – weterani albo kompletnie zawodzili, albo nagrywali krążki co najwyżej dobre. Miło dla odmiany słyszeć naprawdę świetne wydawnictwo od muzyków, którzy niczego nikomu nie muszą już udowadniać i mogą bawić się procesem twórczym i całą otoczką do woli, bez szkody dla jakości kompozycji. Grohl – ty cholero – znowu ci się udało!

---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji