Formacja Morosity pochodzi z
Minneapolis i w 2011 roku wydała swój debiutancki album zatytułowany Misanthrope. Co się stało, że po – jak już
zdążyłem usłyszeć – udanym debiucie na album numer dwa trzeba było czekać aż
sześć lat? Tego niestety nie wiem, ale całe szczęście, że mimo długiej przerwy
ta płyta jednak się ukazała. W orbicie moich muzycznych zainteresowań zespół
Morosity pojawił się niedawno zupełnie znikąd i mocno niespodziewanie z miejsca
zajął z tym nowym albumem miejsce w czołówce moich ulubionych płyt 2017 roku.
Czym mnie tak ujęli? No cóż, większość opisywanych tu płyt to naprawdę
przyjemne granie, ale też wiadomo, że wiele z tych mało znanych zespołów bazuje
na bardzo podobnych pomysłach i brzmieniach, więc mimo tego, że słucha się ich
dobrze, trudno posądzić młodych zazwyczaj muzyków o potrzebę odkrywania czegoś
nowego w rocku. A tymczasem słuchając albumu Low Tide wydanego w tym roku przez Morosity, mam wrażenie, że oni
naprawdę nie chcą brzmieć jak wszyscy inni – że ich ambicje sięgają takiego
mieszania znanych już od lat składników, żeby całość brzmiała świeżo,
intrygująco i za jakiś czas była natychmiastowo i jednoznacznie kojarzona
właśnie z ich nazwą. Są na dobrej drodze.
Wiadomo, że w przypadku zespołów,
których nazwa może zbyt wiele nie mówić czytelnikom bloga, warto czasem rzucić
jakimś porównaniem, żebyście wiedzieli, czego oczekiwać na starcie. Jak zatem
brzmi zespół Morosity? Wyobraźcie sobie ciężkiego rocka lat 90. (Alice in
Chains, Faith No More, Life of Agony), ale zagranego pół-akustycznie, w dodatku
ze sporą domieszką brzmień bliskowschodnich i z delikatnymi śladami muzyki
folkowej i psychodelii. A szczegóły? Szczegóły przedstawiają się niezwykle
interesująco i to od pierwszych sekund płyty, bo dwuminutowe Mind Over Matter, które służy w zasadzie
za intro do płyty, od razu wprowadza kapitalny klimat brzmieniami azjatyckimi.
One jeszcze wrócą, na przykład w kapitalnym Ouroboros,
w którym mamy też fantastyczny zaśpiew, znakomicie pasujący do tej subtelnej
muzyki, kojarzącej mi się trochę z niektórymi kompozycjami Lunatic Soul. Takie
ślady wiodące nas w okolice południowo-wschodniej Europy lub nawet dalej, na
Półwysep Arabski lub do środkowej Azji pojawiają się także w innych utworach na
tym albumie, choć tam są w dużej mierze przykrywane rockowym instrumentarium i
nie tak łatwe do wyłapania. Z kolei w Death
Grip, które wbrew tytułowi jest jednym z najlżejszych utworów na albumie,
genialnie sprawdzają się skrzypce oraz partie gwizdane. Do tego ten niski głos wokalisty,
który niby od niechcenia śpiewa o zabijaniu. Spokojne, akustyczne granie
dominuje także w Limbo (tu prym
wiedzie perkusja) i Low Tide (znowu
fantastycznie wplecione w całość skrzypce). W wieńczącym album Adrift świetnie sprawdziło się „rozmycie”
głosu i tło w postaci morskich odgłosów. To zakończenie płyty pozwala na dobre
odpłynąć, zgodnie zresztą z tytułem kompozycji. Pisałem jak do tej pory o
spokojniejszych klimatach, ale w kilku utworach sporo dla siebie odnajdą fani
ciężkiego, posępnego brzmienia grunge’u i rocka alternatywnego lat 90. The Answer czy Moon dość mocno odwołują się do takich właśnie brzmień, co mnie –
jako osobie poznającej muzykę rockową właśnie w latach 90. – niezwykle odpowiada.
Kompozycje te opierają się na akustycznej ramie, dzięki czemu całość ma sporo
przestrzeni mimo intensywności tych brzmień, ale na tej ramie mamy mocniejsze, ciężkie
elektryczne brzmienia. Ten kontrast chyba w największym stopniu sprawia, że tych
utworów tak dobrze się słucha. Bo jest ciężko, gęsto, mrocznie, ale
jednocześnie nie przytłaczająco czy hałaśliwie.
Low Tide to płyta, którą z czystym sumieniem polecę każdemu fanowi
muzyki rockowej, ale przede wszystkim tym, którzy gustują w nieco
mroczniejszych klimatach. Tu nic nie jest ładne, powygładzane, wypolerowane. Z
niemal każdego dźwięku wyrywa się jakiś niepokój, brud i mrok. Ale nie mrok
taki, jak w smutnych pseudo-ciężkich piosenkach dla depresyjnych nastolatek,
tylko autentyczny mrok, wywołujący ciarki wcale nie ciężarem czy hałasem, a
umiejętnym wykorzystaniem instrumentarium i zdolności kompozytorskich członków
zespołu. Do tego płyta trwa niecałe 40 minut, co sprawia, że wchodzi bez popitki
w całości i ani przez moment nie męczy. Pewnie gdyby tak posępny i jednak dość
depresyjny klimat podano wyłącznie w postaci przytłaczających, ciężkich numerów,
płyta mogłaby trochę męczyć, ale tu tego zmęczenia kompletnie nie odczuwam, bo
całość płynie znakomicie, wprowadzając chwilami wręcz sielski klimat, mimo najczęściej
jednak dość sporego ciężaru słów wyśpiewywanych w tych kompozycjach. To album,
który intryguje od pierwszego odsłuchu, ale żeby go należycie poznać, trzeba dać
sobie trochę czasu. Ja już poznałem całkiem nieźle i jestem przekonany, że ta
płyta za osiem miesięcy znajdzie się wysoko w moim rankingu ulubionych
wydawnictw 2017 roku.
Płytę grupy Morosity można kupić na profilu zespołu na bandcampie.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Mnie też się podoba, spróbuję ich pierwszej, czy też warto?
OdpowiedzUsuńJuż wiem jak jest jedynka.
OdpowiedzUsuńjak to pojawił się znikąd? echhh :/
OdpowiedzUsuńno hmm w sumie znikąd :P w sensie: nie znałem i znam! "znikąd" obejmuje wszystko poza dokopaniem się samemu do tego zespołu :D także polecenie :D
Usuń