Kiedy płyta już w chwili wydania
jest reklamowana przez wytwórnię jako „rockowy album roku”, to trzeba patrzeć
na to z przymrużeniem oka. Przymrużyć rzeczone oko należy jeszcze mocniej,
jeśli dotyczy to zespołu, który na scenie jest od 50 lat, a wspomniany album
jest dwudziestym w jego dorobku. Ile znacie formacji, które nagrywają płytę na
poziomie „albumu roku” po 50 latach istnienia? No, to mniej więcej tyle co i
ja… No ale zostawmy na bok sztuczki marketingowe. Deep Purple tym razem nie
kazali czekać na kolejny studyjny krążek dziewięciu lat. Miło z ich strony, bo
moglibyśmy się go nie doczekać. Panowie jak nikt inny zasłużyli się muzyce
hardrockowej i mogliby sobie siedzieć w kapciach i szlafrokach przy swoich
przydomowych basenach, ale jednak dalej chce im się jeździć w trasy i nagrywać
nową muzykę (co do tego drugiego, to jeszcze kilka lat temu zdania w obozie
zespołu były mocno podzielone). Jak długo będzie im się jeszcze chciało? Tego
nie wiadomo. Pewnie niezbyt długo, o czym świadczyć może nie tylko nazwa
rozpoczynającej się niedługo trasy – „The Long Goodbye Tour” – lecz także tytuł
świeżego wydawnictwa, InFinite. Ale
oni (w różnych składach) swoje już zrobili, więc mogą podchodzić do tego
wszystkiego bez większego ciśnienia, jako i ja podchodzę do ich najnowszego
krążka.
Tym razem album nie jest
przesadnie długi. Dziesięć utworów i trzy kwadranse – to dobrze. Ostatnie płyty
Deep Purple były według mnie o kilkanaście minut za długie, więc żalu o czas
trwania InFinite nie mam. A
przynajmniej nie „w tę stronę”. Bo to, że ta płyta mogłaby być jeszcze kilka
minut krótsza, to już zupełnie inna sprawa. Trzeba przyznać, że całkiem
sensownie wybrano single. Time for Bedlam
rozbudziło apetyt na całość, bo to nagranie niewątpliwie przebojowe, ale także
po prostu dobre. Przy okazji Purple dołączyli do wielkiego chóru doświadczonych
artystów rockowych wyrażających swoje niezadowolenie z tego, co dzieje się w
ostatnich latach na świecie. Drugi singiel, All
I Got Is You, to nieco bardziej nostalgiczne nagranie, choć raczej w warstwie
tekstowej niż muzycznej. Ian Gillan odnosi się tu do niełatwych sytuacji w
związkach, kiedy partnerka robi wyrzuty o ciągłą nieobecność w domu i brak bliskości
w związku, a facet robi się przez to coraz bardziej wkurzony, no ale w końcu
dochodzi do wniosku, że jest ona jedyną stałą w jego zyciu. Czyżby odniesienie
do lat spędzonych przez panów w trasach koncertowych? Muzycznie na początku
jest nieco lżej, choć nie mniej efektownie, ale z czasem numer kapitalnie się
rozkręca i pod koniec panowie dymią już na całego.
Z nagrań niesinglowych moją uwagę
zwróciły przede wszystkim dwie kompozycje. The
Surprising oferuje bardzo intrygujący klimat. Spokojny początek, trochę
orientalizmów klawiszowych, ładnie się to wszystko rozwija. Kompozycja ta
kojarzy mi się trochę z Rapture of the
Deep – tu też mamy wyraziste motywy gitarowo-klawiszowe, a także chwile
wyciszenia przeplatane mocniejszymi uderzeniami, a całość odchodzi od tradycyjnej
„radiowej” konstrukcji. W Birds of Prey
zwraca uwagę gęsta aranżacja i potężny motyw przewodni. Nie ma tu oklepanych do
bólu schematów, za to podoba mi się naprawdę kapitalny klimat i mocne
zwieńczenie, pozwalające na odpłynięcie myślami gdzieś daleko wraz z
fantastycznymi dźwiękami gitary i klawiszy. To wręcz wymarzony kawałek na
zakończenie płyty i powinien nim być, gdyby nie zupełnie niepotrzebny cover
dorzucony po nim. O tym jednak później. Szukając pozytywów, muszę wspomnieć
jeszcze o On Top of the World. To
przyjemny, ciężki kawałek, w dodatku z bardzo ciekawym złamaniem schematu i
przejściem do recytacji na tle delikatnego tła, nawiązującej swoim brzmieniem
do początku płyty. Nie wiem tylko dlaczego panowie postanowili tak szybko wyciszyć
całość, zamiast pociągnąć to jeszcze chwilę instrumentalnie.
fot: materiały prasowe zespołu |
Ta połowa płyty to nagrania,
które zdecydowanie zostają w głowie. O reszcie już nie zawsze można to powiedzieć.
Hip Boots to numer, który był już
grany podczas ostatniej trasy koncertowej grupy, a w wersji instrumentalnej
został opublikowany kilka miesięcy temu na EP-ce Time for Bedlam. Sprawiał w obu przypadkach wrażenie nieco
chaotycznego i w zasadzie wiele się tu nie zmieniło, choć tez przyznać muszę,
że łoją tu panowie aż miło. Ale gdybym miał wybierać z obu oficjalnych wersji,
to chyba postawiłbym na tę instrumentalną. One
Night in Vegas to przyjemna kompozycja z dominacją brzmień klawiszowych (i
rytmem jakby ze Stormbringera, choć w
tamtych czasach z obecnego składu w grupie był tylko Ian Paice, więc nie
podejrzewam świadomego nawiązania), ale takich kawałków Purple nagrywali,
zwłaszcza w ostatnich latach, wiele. Ten niczym specjalnym się nie wyróżnia.
Taki podrasowany knajpiany blues. Get Me
Outta Here i Johnny’s Band niby w
niczym nie przeszkadzają, ale i niczym nie zaskakują i w ucho nie wpadają.
No i jeszcze kwestia utworu
ostatniego czyli coveru Roadhouse Blues.
Mam wątpliwości, czy zespoły o takiej renomie i stażu naprawdę powinny nagrywać
covery. A może inaczej – nie tyle nagrywać, co umieszczać je na podstawowych
wydaniach płyt. Co innego jeśli są to wydania rozszerzone jak w przypadku It’ll Be Me z poprzedniej płyty. Zwyczajnie
nie widzę sensu obecności utworu The Doors w tym zestawie. Ale milo, że zagrali
tu po swojemu i bez trzymania się ściśle oryginału, choć oczywiście z numerem
opartym na tak podstawowych bluesowych schematach ciężko coś nowego zrobić.
Jednak po dość mało spektakularnym początku całość ładnie się rozkręca i brzmi
naprawdę przyjemnie. Równie przyjemnie brzmiałaby na stronie B któregoś singla…
Na In Rock mieliśmy twarze najbardziej znanego składu Deep Purple
wykute w skale, na wzór sławnego Mount Rushmore. Na InFinite twarze składu obecnego wykute są w lodzie (choć to widzimy
nie na okładce, a w środku opakowania). To dość oczywiste nawiązania do dni największej
sławy Purpli i choć niewątpliwie same utwory nigdy nie dorównają kompozycjom z
tamtego albumu popularnością (i – bądźmy szczerzy – nie są też w większości aż
tak świetne), to brzmienie Deep Purple wciąż rozpoznaje się bez najmniejszego
problemu. Jeśli to faktycznie ostatnia płyta Purpli, to żegnają się bardzo godnie,
choć muszę powiedzieć, że w ich przypadku słabe płyty trafiały się nad wyraz rzadko
i wcale nie pod koniec działalności, więc większego ryzyka, że zaserwują nam na
do widzenia niewypał, nie było. Czy jest to faktycznie „rockowy album roku”?
Nie, ale chyba nikt nie traktował takich deklaracji śmiertelnie poważnie. To
jednak dobra płyta, która fanom klasycznego hardrockowego brzmienia da wiele
przyjemności podczas odsłuchów. Miejmy nadzieję, że muzycy Deep Purple odważą
się na prezentację przynajmniej połowy (oby tej lepszej) nagrań z InFinite podczas zbliżającej się trasy
koncertowej, która tradycyjnie obejmie także Polskę.
Zespół zagra w Łodzi (23 maja) i Katowicach (24
maja). Supportem podczas obu występów będzie kanadyjska formacja Monster Truck.
Koncerty organizuje Metal Mind Polska.
UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Infinite od początku znalazł się na mojej Liście Chcenia, coby siora wiedziała, co mi sprawić na urodziny. Ale chyba nie doczekam i kupię sama.
OdpowiedzUsuńRzeczywiście z tym coverem, jak dla mnie trochę nie na miejscu, ale póki dobrze zagrany, to świetnie, że dali. W ogóle świetnie, ze cokolwiek jeszcze chcieli wydać, tak, jak piszesz.
Jak na razie poważnie rozważam, czy tych biletów do Katowic na Purpli jednak nie kupić. Ta, kasa była przeznaczona na Metallikę, ale za późno się zorientowałam, bo pół godziny po rozpoczęciu psrzedaży było po wszytskim. I nie da się w tej sytuacji powiedzieć, ze ostatni będą pierwszymi.
Ciepełka
RO(c)K METALU
no przy purplach to juz faktycznie moze byc (choc nie musi) ostatnia okazja ;) nawet ja sie po kilku latach przerwy na nich wybiore chyba :D w sumie na mete po kilku latach przerwy tez planowalem, ale jak zobaczylem, że za bilet musialbym zaplacic wiecej, niż za trzy wczesniejsze moje koncerty metalliki razem wziete, to mi sie odechcialo :D
OdpowiedzUsuń