środa, 12 kwietnia 2017

Deep Purple - InFinite [2017]



Kiedy płyta już w chwili wydania jest reklamowana przez wytwórnię jako „rockowy album roku”, to trzeba patrzeć na to z przymrużeniem oka. Przymrużyć rzeczone oko należy jeszcze mocniej, jeśli dotyczy to zespołu, który na scenie jest od 50 lat, a wspomniany album jest dwudziestym w jego dorobku. Ile znacie formacji, które nagrywają płytę na poziomie „albumu roku” po 50 latach istnienia? No, to mniej więcej tyle co i ja… No ale zostawmy na bok sztuczki marketingowe. Deep Purple tym razem nie kazali czekać na kolejny studyjny krążek dziewięciu lat. Miło z ich strony, bo moglibyśmy się go nie doczekać. Panowie jak nikt inny zasłużyli się muzyce hardrockowej i mogliby sobie siedzieć w kapciach i szlafrokach przy swoich przydomowych basenach, ale jednak dalej chce im się jeździć w trasy i nagrywać nową muzykę (co do tego drugiego, to jeszcze kilka lat temu zdania w obozie zespołu były mocno podzielone). Jak długo będzie im się jeszcze chciało? Tego nie wiadomo. Pewnie niezbyt długo, o czym świadczyć może nie tylko nazwa rozpoczynającej się niedługo trasy – „The Long Goodbye Tour” – lecz także tytuł świeżego wydawnictwa, InFinite. Ale oni (w różnych składach) swoje już zrobili, więc mogą podchodzić do tego wszystkiego bez większego ciśnienia, jako i ja podchodzę do ich najnowszego krążka.

Tym razem album nie jest przesadnie długi. Dziesięć utworów i trzy kwadranse – to dobrze. Ostatnie płyty Deep Purple były według mnie o kilkanaście minut za długie, więc żalu o czas trwania InFinite nie mam. A przynajmniej nie „w tę stronę”. Bo to, że ta płyta mogłaby być jeszcze kilka minut krótsza, to już zupełnie inna sprawa. Trzeba przyznać, że całkiem sensownie wybrano single. Time for Bedlam rozbudziło apetyt na całość, bo to nagranie niewątpliwie przebojowe, ale także po prostu dobre. Przy okazji Purple dołączyli do wielkiego chóru doświadczonych artystów rockowych wyrażających swoje niezadowolenie z tego, co dzieje się w ostatnich latach na świecie. Drugi singiel, All I Got Is You, to nieco bardziej nostalgiczne nagranie, choć raczej w warstwie tekstowej niż muzycznej. Ian Gillan odnosi się tu do niełatwych sytuacji w związkach, kiedy partnerka robi wyrzuty o ciągłą nieobecność w domu i brak bliskości w związku, a facet robi się przez to coraz bardziej wkurzony, no ale w końcu dochodzi do wniosku, że jest ona jedyną stałą w jego zyciu. Czyżby odniesienie do lat spędzonych przez panów w trasach koncertowych? Muzycznie na początku jest nieco lżej, choć nie mniej efektownie, ale z czasem numer kapitalnie się rozkręca i pod koniec panowie dymią już na całego.

Z nagrań niesinglowych moją uwagę zwróciły przede wszystkim dwie kompozycje. The Surprising oferuje bardzo intrygujący klimat. Spokojny początek, trochę orientalizmów klawiszowych, ładnie się to wszystko rozwija. Kompozycja ta kojarzy mi się trochę z Rapture of the Deep – tu też mamy wyraziste motywy gitarowo-klawiszowe, a także chwile wyciszenia przeplatane mocniejszymi uderzeniami, a całość odchodzi od tradycyjnej „radiowej” konstrukcji. W Birds of Prey zwraca uwagę gęsta aranżacja i potężny motyw przewodni. Nie ma tu oklepanych do bólu schematów, za to podoba mi się naprawdę kapitalny klimat i mocne zwieńczenie, pozwalające na odpłynięcie myślami gdzieś daleko wraz z fantastycznymi dźwiękami gitary i klawiszy. To wręcz wymarzony kawałek na zakończenie płyty i powinien nim być, gdyby nie zupełnie niepotrzebny cover dorzucony po nim. O tym jednak później. Szukając pozytywów, muszę wspomnieć jeszcze o On Top of the World. To przyjemny, ciężki kawałek, w dodatku z bardzo ciekawym złamaniem schematu i przejściem do recytacji na tle delikatnego tła, nawiązującej swoim brzmieniem do początku płyty. Nie wiem tylko dlaczego panowie postanowili tak szybko wyciszyć całość, zamiast pociągnąć to jeszcze chwilę instrumentalnie.

fot: materiały prasowe zespołu

Ta połowa płyty to nagrania, które zdecydowanie zostają w głowie. O reszcie już nie zawsze można to powiedzieć. Hip Boots to numer, który był już grany podczas ostatniej trasy koncertowej grupy, a w wersji instrumentalnej został opublikowany kilka miesięcy temu na EP-ce Time for Bedlam. Sprawiał w obu przypadkach wrażenie nieco chaotycznego i w zasadzie wiele się tu nie zmieniło, choć tez przyznać muszę, że łoją tu panowie aż miło. Ale gdybym miał wybierać z obu oficjalnych wersji, to chyba postawiłbym na tę instrumentalną. One Night in Vegas to przyjemna kompozycja z dominacją brzmień klawiszowych (i rytmem jakby ze Stormbringera, choć w tamtych czasach z obecnego składu w grupie był tylko Ian Paice, więc nie podejrzewam świadomego nawiązania), ale takich kawałków Purple nagrywali, zwłaszcza w ostatnich latach, wiele. Ten niczym specjalnym się nie wyróżnia. Taki podrasowany knajpiany blues. Get Me Outta Here i Johnny’s Band niby w niczym nie przeszkadzają, ale i niczym nie zaskakują i w ucho nie wpadają.

No i jeszcze kwestia utworu ostatniego czyli coveru Roadhouse Blues. Mam wątpliwości, czy zespoły o takiej renomie i stażu naprawdę powinny nagrywać covery. A może inaczej – nie tyle nagrywać, co umieszczać je na podstawowych wydaniach płyt. Co innego jeśli są to wydania rozszerzone jak w przypadku It’ll Be Me z poprzedniej płyty. Zwyczajnie nie widzę sensu obecności utworu The Doors w tym zestawie. Ale milo, że zagrali tu po swojemu i bez trzymania się ściśle oryginału, choć oczywiście z numerem opartym na tak podstawowych bluesowych schematach ciężko coś nowego zrobić. Jednak po dość mało spektakularnym początku całość ładnie się rozkręca i brzmi naprawdę przyjemnie. Równie przyjemnie brzmiałaby na stronie B któregoś singla…

Na In Rock mieliśmy twarze najbardziej znanego składu Deep Purple wykute w skale, na wzór sławnego Mount Rushmore. Na InFinite twarze składu obecnego wykute są w lodzie (choć to widzimy nie na okładce, a w środku opakowania). To dość oczywiste nawiązania do dni największej sławy Purpli i choć niewątpliwie same utwory nigdy nie dorównają kompozycjom z tamtego albumu popularnością (i – bądźmy szczerzy – nie są też w większości aż tak świetne), to brzmienie Deep Purple wciąż rozpoznaje się bez najmniejszego problemu. Jeśli to faktycznie ostatnia płyta Purpli, to żegnają się bardzo godnie, choć muszę powiedzieć, że w ich przypadku słabe płyty trafiały się nad wyraz rzadko i wcale nie pod koniec działalności, więc większego ryzyka, że zaserwują nam na do widzenia niewypał, nie było. Czy jest to faktycznie „rockowy album roku”? Nie, ale chyba nikt nie traktował takich deklaracji śmiertelnie poważnie. To jednak dobra płyta, która fanom klasycznego hardrockowego brzmienia da wiele przyjemności podczas odsłuchów. Miejmy nadzieję, że muzycy Deep Purple odważą się na prezentację przynajmniej połowy (oby tej lepszej) nagrań z InFinite podczas zbliżającej się trasy koncertowej, która tradycyjnie obejmie także Polskę.

Zespół zagra w Łodzi (23 maja) i Katowicach (24 maja). Supportem podczas obu występów będzie kanadyjska formacja Monster Truck. Koncerty organizuje Metal Mind Polska.


UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)

--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


2 komentarze:

  1. Infinite od początku znalazł się na mojej Liście Chcenia, coby siora wiedziała, co mi sprawić na urodziny. Ale chyba nie doczekam i kupię sama.

    Rzeczywiście z tym coverem, jak dla mnie trochę nie na miejscu, ale póki dobrze zagrany, to świetnie, że dali. W ogóle świetnie, ze cokolwiek jeszcze chcieli wydać, tak, jak piszesz.

    Jak na razie poważnie rozważam, czy tych biletów do Katowic na Purpli jednak nie kupić. Ta, kasa była przeznaczona na Metallikę, ale za późno się zorientowałam, bo pół godziny po rozpoczęciu psrzedaży było po wszytskim. I nie da się w tej sytuacji powiedzieć, ze ostatni będą pierwszymi.

    Ciepełka
    RO(c)K METALU

    OdpowiedzUsuń
  2. no przy purplach to juz faktycznie moze byc (choc nie musi) ostatnia okazja ;) nawet ja sie po kilku latach przerwy na nich wybiore chyba :D w sumie na mete po kilku latach przerwy tez planowalem, ale jak zobaczylem, że za bilet musialbym zaplacic wiecej, niż za trzy wczesniejsze moje koncerty metalliki razem wziete, to mi sie odechcialo :D

    OdpowiedzUsuń