W Poniedziałek
Wielkanocny 20 kwietnia 1992 roku, oczy całego muzycznego świata zwrócone były na londyński
stadion Wembley. Nie po raz pierwszy w historii, wszak stadion ten, oprócz
swojej naturalnej funkcji sportowej, znany był od wielu lat jako arena
najwspanialszych wydarzeń muzycznych. I takie właśnie wydarzenie miało miejsce
tego dnia, choć powód całego zamieszania tamtego dnia był dużo bardziej zwyczajny
– pożegnanie przyjaciela. Choć sposób, w jaki tego dokonano, ze zwyczajnością
nie miał wiele wspólnego.
Freddie Mercury zmarł w swoim
londyńskim domu przy 1. Logan Place niemal dokładnie 5 miesięcy wcześniej.
Mimo, że o jego stanie zdrowia od dawna rozpisywały się angielskie bulwarówki,
a ich fotografowie niemal koczowali pod drzwiami jego posiadłości w londyńskiej
dzielnicy South Kensington, jego śmierć była szokiem dla całego środowiska
muzycznego i milionów fanów na całym świecie. Odeszła nie tylko jedna z
największych gwiazd w historii muzyki, ale też człowiek, który jeszcze
kilkanaście dni wcześniej był obecny na listach przebojów w Wielkiej Brytanii z
najnowszym singlem z płyty Innuendo –
The Show Must Go On. Niemal 15 lat wcześniej setki tysięcy fanów
uczestniczyły w ostatniej drodze Elvisa. Pogrzeb Freddiego był skromną,
prywatną uroczystością dla rodziny i najbliższych przyjaciół. Do dziś nie
wiadomo zresztą gdzie dokładnie spoczęły prochy wokalisty. Teorie są
przynajmniej trzy i każda z nich ma tyle samo zwolenników co przeciwników. Wszyscy
inni pożegnali go właśnie na stadionie Wembley – na jednej z najbardziej
znanych piłkarskich i koncertowych aren świata. W miejscu, w którym powstała
jedna z najpopularniejszych (można by dodać „niestety”, biorąc pod uwagę
zawartość) płyt koncertowych, nie tylko w dorobku Queen, ale w historii rocka.
Pomysł zorganizowania olbrzymiego
koncertu, który zgromadziłby wielkie gwiazdy muzyki, nie był nowy. Siedem lat
wcześniej londyńskie Wembley było jedną z dwóch aren największego wówczas
muzycznego wydarzenia – Live Aid. To podczas tego koncertu zespół Queen został
okrzyknięty przez wielu wykonawcą wieczoru, co niewątpliwie przyczyniło się do
tego, że panowie postanowili po, delikatnie mówiąc, kiepskiej płycie The Works i nie lepszej trasie ją
promującej, dać sobie kolejną szansę. I o ile nagrany wkrótce potem krążek A Kind Of Magic nie był (oprócz
nielicznych wyjątków) materiałem zbyt wysokich lotów, to jednak właśnie występ
na Live Aid okazał się zapewne jednym z czynników, które zapobiegły rozpadowi
Queen w tym nie najlepszym dla zespołu okresie. Nic więc dziwnego, że właśnie
Wembley wybrane zostało na arenę tego wielkiego i emocjonującego spektaklu.
Nawet jeśli Freddie miałby wątpliwości co do tego, czy miejsce to jest
wystarczająco duże…
Świat o tym wydarzeniu dowiedział
się podczas corocznego rozdania Nagród Brytyjskiego Przemysłu Muzycznego (BRIT
Awards). Podczas uroczystości zorganizowanej 12 lutego i zdominowanej przez
szokujący „popis” acid-house’owego duetu The KLF (oddana ze sceny przez jednego
z muzyków seria z karabinu maszynowego oraz martwa owca podrzucona przez zespół
na afterparty. Planowane były jeszcze inne atrakcje w postaci potraktowania
widzów wiadrami z owczą krwią, na szczęście zablokowane przez prawników
telewizji BBC) Brian i Roger odebrali nagrodę dla najlepszego singla (Days
of Our Lives) oraz za całokształt twórczości dla Freddiego (cały zespół
odebrał podobne wyróżnienie dwa lata wcześniej). To podczas tej ceremonii Roger
powiedział: „Mamy nadzieję, że spotkamy się z wami 20 kwietnia na stadionie
Wembley, by oddać hołd życiu i twórczości Freddiego. Będzie wielu przyjaciół i wszyscy
jesteście mile widziani”. To, trzeba przyznać, dosyć oszczędne w treści
ogłoszenie wystarczyło, by bilety, gdy już trafiły do sprzedaży, „zeszły” w
nieco ponad 2 godziny. 72 tysiące ludzi kupiło kosztujące 25 funtów wejściówki
jeszcze zanim organizatorzy potwierdzili występ którejkolwiek z gwiazd.
Sam pomysł koncertu zrodził się
już 24 listopada 1991 roku, jednak nie wszystko przebiegało zgodnie z planem. W
wywiadzie udzielonym przed rozpoczęciem imprezy Brian powiedział: „W noc po
śmierci Freddiego powiedzieliśmy sobie, »powinniśmy urządzić mu pożegnanie w takim
stylu, do jakiego przywykł«. Od tego postanowienia do samego koncertu przebyliśmy
długą drogę. W pewnym momencie właściwie niemal porzuciliśmy cały projekt”. Do
tych chwil zwątpienia doprowadziła nie tylko skomplikowana logistyka całego
przedsięwzięcia. Brian w tym czasie przeżywał ciężki okres w swoim życiu. Zmarł
jego ojciec, rozpadło się jego pierwsze małżeństwo, a prasa nie dawała spokoju
jemu i jego nowej partnerce, a obecnie żonie – aktorce Anicie Dobson. Teraz
doszła do tego śmierć przyjaciela, którą Brian mocno przeżył i, jak sam
przyznaje w wywiadach, miał w tym czasie myśli samobójcze. Nic dziwnego, że w
pewnym momencie stracił zapał do organizowania tak wielkiej imprezy.
Największe problemy pojawiły się
jednak z zupełnie innej strony, tuż po ogłoszeniu listy gwiazd, które miały
wziąć udział w koncercie. Na liście tej znalazły się największe wówczas
postacie sceny muzycznej, nie tylko rockowej, ale też popowej i metalowej. I
właśnie jedni z tych największych wzbudzili też największe kontrowersje.
Chodziło o występ grupy Guns n’ Roses. Najniebezpieczniejszy Zespół Świata
(taki przydomek nadała Gunsom prasa muzyczna) był niewątpliwie pod wpływem
tego, co tworzył Freddie i jego koledzy, niestety Axl Rose miał (niezbyt
słusznie) opinię homofoba i zdecydowanego przeciwnika homoseksualizmu.
Przeciwko występowi Gn’R zaprotestowali aktywiści z gejowskiej organizacji
walczącej z AIDS – ACT UP London. Cały problem wziął się prawdopodobnie ze źle
odczytanych intencji wokalisty, zawartych w kontrowersyjnym tekście do utworu One
in a Million. Nie był to zresztą odosobniony przypadek, o czym świadczyć
może popularna do dzisiaj w naszym kraju, nie mająca nic wspólnego z faktami
plotka, jakoby Axl nie chciał grać dla Polaków i Żydów. ACT UP zażądała, by
wykreślono Gn’R z grafiku występów, a następnie namawiała pozostałych aktorów
widowiska do ignorowania zespołu, a publiczność do wygwizdania Axla i kolegów.
Muzycy Queen uznali te żądania za niedorzeczne. O ile Brian był tradycyjnie
delikatny w swoich wypowiedziach, mówiąc o tolerancji i o znaczeniu faktu, że
Gunsi pojawią się na Wembley, o tyle Roger, również tradycyjnie, był dużo
bardziej bezpośredni, mówiąc: „ACT UP nie będzie miała żadnego wpływu na
publiczność. A ja mam dla nich wiadomość, składającą się z dwóch słów, którą
jestem gotowy przekazać im, kiedy tylko zechcą”. Możemy się tylko domyślać, że
pierwsze z tych słów rozpoczynała litera f…
Próby przed koncertem odbywały
się w marcu i kwietniu, najpierw w Bray Studios pod Londynem, następnie w
Shepherd’s Bush. Przez pierwszy tydzień nie uczestniczył w nich John, gdyż
przebywał akurat na wakacjach. Zastępował go Neil Murray – były basista Black
Sabbath, Whitesnake i zespołu solowego Briana Maya. Neil miał też podobno
zagrać w jednym utworze Queen podczas koncertu, nie doszło jednak do tego z
nieznanych przyczyn.
Już 2 dni przed koncertem w
okolicach stadionu zaczęły zbierać się grupki fanów, nie mogących doczekać się
wejścia na arenę. Dzień był słoneczny i jak na kwiecień dosyć ciepły. Do tego
stopnia, że kilka osób zasłabło w trakcie koncertu od nadmiaru słońca. Na
stadionie zjawiło się 19 ekip telewizyjnych z całej Europy. Zużyto około 570
kilometrów kabla, by przeprowadzić transmisję, którą oglądał ponad miliard
ludzi w prawie 70 krajach na całym świecie. Również Polska miała na miejscu
swojego przedstawiciela – Piotra Metza, wówczas dziennikarza nowej, popularnej
na południu kraju stacji radiowej RMF FM. Metz relacjonował dla widzów
telewizji publicznej, która pokazywała ten koncert, wydarzenia na scenie.
Wszystkie wpływy z koncertu, szacowane na ponad milion funtów, zasiliły The
Mercury Phoenix Trust, nowopowstałą fundację, zajmującą się walką z AIDS, która
istnieje do dziś i w której działają aktywnie Brian, Roger, Mary Austin (była
partnerka i najbliższa przyjaciółka Mercury’ego) i Jim Beach (wieloletni
współpracownik Queen).
W końcu po wielogodzinnych
oczekiwaniach na scenę wyszli trzej gospodarze wieczoru – Brian May, Roger
Taylor i John Deacon. Zamiast zanudzać zgromadzoną publiczność podniosłym i
przydługawym wstępem poświęconym przyjacielowi, powiedzieli kilka zdań,
obiecali wyprawić Freddiemu największe pożegnanie w historii, po czym zapowiedzieli
pierwszego wykonawcę The Freddie Mercury Tribute Concert For AIDS Awareness (bo
tak brzmiała pełna nazwa tego wydarzenia) – zespół Metallica. Amerykanie
otrzymali niezwykle trudne zadanie pójścia na pierwszy ogień. Uczynili to
niezwykle sprawnie, serwując mieszankę hitów ze swojej nowej, ekstremalnie
wręcz popularnej płyty, znanej jako „Czarny Album”. Enter Sandman i Sad
But True szybko rozgrzały zgromadzonych, a na zakończenie swojego występu,
Czterej Jeźdźcy zagrali swój najświeższy wtedy megahit – Nothing Else
Matters. Teoretycznie występ zespołu grającego, przynajmniej w latach 80.,
thrash metal mógł dziwić wiele osób. Należy jednak pamiętać, że Metallica miała
już wtedy na koncie nagrodę Grammy za cover Queen – Stone Cold Crazy. Co
prawda zespół nie zagrał tego utworu podczas pierwszej części występu, ale co
się odwlecze…
Pierwszą część wieczoru,
rozpoczętą przez Metallikę, kontynuowali kolejni znani wykonawcy, zapowiadani
przez Briana i Rogera, a przerwach potrzebnych do zmiany sprzętu na dwóch
wielkich ekranach umieszczonych po bokach sceny mogliśmy obserwować fragmenty
teledysków, wywiadów i koncertów Queen z Freddiem w roli głównej. Publiczność
obserwowała i słuchała Freddiego oraz odpowiadała mu, jak gdyby stał właśnie
przed nimi na scenie. Był on jednak obecny tylko na ekranach video. Na
szczęście nikt jeszcze wtedy nie wpadł na pomysł z koncertującymi hologramami.
Za to na scenie prezentowali się kolejni wykonawcy. Trzeba przyznać, że
organizatorzy zadbali, by w tej części koncertu znaleźli się artyści z różnych
obszarów muzycznych. Otrzymaliśmy więc okazję podziwiania Boba Geldofa, który
powrócił na miejsce swojego największego sukcesu. W 1985 roku to właśnie Bob
był głównym organizatorem Live Aid. Teraz, znów na Wembley, zaprezentował
akustyczny utwór Too Late God ze swojej nowowydanej płyty. Odziany w
efektowny, kwiecisty strój znany z okładki tegoż wydawnictwa, był świetną
zapowiedzią tego, co nastąpiło po jego występie.
O ile wdzianko Boba było odrobinę
niecodzienne, to chwilę później byliśmy świadkami iście królewskiej rewii mody.
Zespół Spinal Tap wszedł na scenę ubrany w szaty, których nie powstydziłaby się
pewna bardzo znana Elka i jej rodzina. Trzeba przyznać, że mimo pewnych
kłopotów technicznych, które opóźniły lekko występ zespołu, Spinal Tap
zaprezentowali kawał dobrego rocka w niezbyt przecież poważnym (jak i ich
wszystkie) utworze – The Majesty of Rock. Warto przy tym wspomnieć, gdyż
zespół ten może nie być zbyt dobrze znany młodszym fanom rocka, że Spinal Tap
nie jest właściwie prawdziwym zespołem muzycznym. Jest to trzech amerykańskich
komików i aktorów udających brytyjski zespół rockowy, którzy sławę osiągnęli
pseudo-dokumentem This Is Spinal Tap,
będącym opowieścią o nieistniejącym w rzeczywistości zespole. W dokumencie tym
parodiowali historie i cechy charakterystyczne znanych formacji rockowych i
metalowych. Zostali nawet zaopatrzeni w fikcyjną dyskografię oraz w równie
fikcyjną biografię, w której dużą rolę odgrywała cała seria perkusistów
umierających w najprzedziwniejszych okolicznościach. Sukces filmu, z którego
dialogi są dziś w światku muzycznym klasyką porównywalną z cytatami z Seksmisji wśród Polaków, sprawił, że
komicy zagrali trasę koncertową i co kilka lat wracają z nowymi nagraniami oraz
występami na żywo. Spinal Tap niewątpliwie nadali całej imprezie kolorytu i
zadbali o dobre poczucie humoru nie tylko widzów, ale i pozostałych muzyków,
którzy „na zapleczu” sceny chętnie wdawali się w pogawędki z kultowymi
postaciami. Swój występ zakończyli tradycyjnym „Thank you, Wimbledon!”
Pozostali uczestnicy pierwszej
części koncertu zaprezentowali się zdecydowanie dłużej niż Geldof i Spinal Tap.
Fani Królowej niezwykle ciepło przyjęli zespół Extreme, który na dzień dobry
popisał się niezwykłą mieszanką dwunastu utworów Queen. Zagrane z dużą energią numery
dały zespołowi okazję do pokazania tego, z czego również słynął Freddie i jego
koledzy, czyli chórków na niezwykle wysokim poziomie, śpiewanych przez niemal
cały zespół. Jak można było przypuszczać, publiczność na stadionie po raz
pierwszy tego dnia odśpiewała wszystkie utwory oraz wyklaskała rytm do Radio
Ga Ga i We Will Rock You. A to był dopiero początek wspólnego
śpiewania, gdyż chwilę później Gary Cherone (wokalista) i Nuno (gitarzysta)
zagrali jeden z koncertowych faworytów z repertuaru Queen, Love Of My Life,
wzbogacony o fragment ich własnego, świeżego jeszcze hitu, More Than Words,
który z czasem stał się jedną z najbardziej znanych ballad rockowych lat 90.
Jak słusznie zauważył jeden z recenzentów tego wielkiego koncertu, „zejście na
samo dno Wielkiego Kanionu w butach na wysokim obcasie byłoby mniej
niebezpieczne, niż zaprezentowanie wielkiej mieszanki utworów danego zespołu
przed wielotysięcznym tłumem jego zagorzałych fanów”. A jednak Extreme wyszli z
tej próby nie tylko bez szwanku, ale też wzbogaceni o prawdopodobnie
najjaśniejszy punkt w karierze zespołu. Obcasów w każdym razie na pewno nie
połamali.
Ten dzień był również niezwykle
istotny w karierze kolejnego gościa, Def Leppard. Niewątpliwie jak mało kto,
właśnie muzycy tego zespołu mogli wiedzieć, co czuli Brian, Roger i John po śmierci
Freddiego. Nieco ponad rok przed występem na Wembley formacja straciła swojego
gitarzystę i jednego z założycieli, Steve’a Clarka. Uzależniony od wielu lat od
alkoholu muzyk zmarł w styczniu 1991 roku w swoim domu w Londynie po
prawdopodobnie przypadkowym przedawkowaniu mieszanki alkoholu i leków
przeciwbólowych, przepisanych mu przez lekarza na złamane żebra. Zespół był
wtedy w trakcie początkowych prac nad nową płytą, następczynią multiplatynowej Hysterii. Krążek dokończył już bez
jednego ze swoich gitarzystów. Występ w Londynie był dla Brytyjczyków ważny też
z innego powodu, choć bezpośrednio związanego ze śmiercią Clarka. Była to
okazja do oficjalnego przedstawienia światu jego następcy, irlandzkiego
gitarzysty Viviana Campbella, grającego wcześniej między innymi w Dio i
Whitesnake. Był to pierwszy oficjalny występ Campbella z Def Leppard, zespół w
tym składzie zagrał wcześniej tylko raz, kilka dni przed koncertem na Wembley,
w małym klubie w Dublinie przez grupką 600 najbardziej zagorzałych fanów. I o
ile zespołowi nie brakowało energii, a publiczność świetnie bawiła się zarówno
podczas Animal – hitu z poprzedniej płyty, jak i w czasie Let’s Get
Rocked, nowego przeboju z płyty Adrenalize,
występ nie był najlepszym koncertem Def Leppard. Pewne kłopoty techniczne
sprawiły, że tym dwóm utworom brakuje nieco spójności i mocy. Niczego natomiast
nie brakowało utworowi, który wykonano chwilę później. Joe Elliott zaprosił na
scenę Briana Maya, by razem z nim zagrać Now I’m Here. Wykonanie
natychmiast rozgrzało cały stadion, a niedługo po koncercie trafiło jako strona
B na singiel Def Leppard z utworem Tonight.
Ostatnim zespołem pierwszej
części koncertu był ten wykonawca, którego występ od początku wzbudzał najwięcej
emocji. Zapowiedziani przez Rogera Guns n’ Roses wywołali entuzjazm wśród fanów
rocka. Nic nie wyszło z prób zbuntowania publiczności przeciwko zespołowi, a
pojedynczy nieprzychylny transparent został skwitowany przez Axla krótkim
„shove it” na początku Paradise City. Gunsi, mimo zaprezentowania
jedynie dwóch kompozycji, przebywali na scenie kilkanaście minut i rozgrzali
publiczność do czerwoności. Oprócz Paradise City zagrali cover Boba
Dylana, Knockin’ On Heaven’s Door – utwór, który według ich słów
kojarzył im się z odejściem bliskiej osoby. Wykonanie to stało się jednym z
najbardziej znanych momentów tego wielkiego koncertu. Wersja ta została wkrótce
wypuszczona na singlu, a wydawnictwo promował teledysk koncertowy z tego
właśnie występu na Wembley. Ciekawostką jest to, że zespół kilkakrotnie
zmieniał zdanie odnośnie do tego, które utwory i w jakiej kolejności zagrać. Według
jednej z ostatnich wersji mieli rozpocząć występ od Yesterdays, jednak
ostatecznie zdecydowali się na trzy utwory – Paradise City, Knockin’
On Heaven’s Door tradycyjnie poprzedzone fragmentem Only Women Bleed
z repertuaru Alice’a Coopera i Sweet Child O’Mine. Ten ostatni został
jednak w ostatniej chwili usunięty z setlisty w związku z opóźnieniami, jakie
powstały przez kłopoty techniczne przed występem Spinal Tap (podobny los
spotkał zresztą tego wieczoru dwa inne utwory, które rzekomo zaśpiewać mieli
Roger Taylor i Chris Thompson (ten drugi miał podobno wykonać A Kind Of
Magic). Hit z debiutanckiej płyty zespołu nie był jedynym elementem występu
Gunsów, który został w ostatniej chwili usunięty. W pokoncertowym wywiadzie Axl
przyznał, że w trakcie występu chciał wygłosić, jak to miał w zwyczaju na
koncertach Gn’R, ostrą w charakterze przemowę, tym razem potępiającą władze USA
i organizacje blokujące badania i testy alternatywnych form medycyny, mogących
pomóc w walce z AIDS. Nie chciał jednak psuć nastroju podczas koncertu,
zwłaszcza samopoczucia muzyków Queen.
Zamiast Axla przemówiła Elizabeth
Taylor, której wystąpienie zakończyło pierwszą część wieczoru. Po zapewnieniu
wszystkich, że nie będzie śpiewać i że za chwilę sobie pójdzie, jak tylko
powie, co ma do powiedzenia, Taylor przez kilka minut przekonywała jak
niebezpieczną chorobą jest AIDS oraz prosiła zgromadzonych o zabezpieczanie się
przed nią. Po zejściu sławnej aktorki ze sceny, na ekranie pojawił się raz
jeszcze Freddie…
Gwoli uzupełnienia dodać trzeba,
że między występami zespołów prezentujących się w pierwszej części imprezy, na
telebimach oprócz wspomnianych teledysków i wywiadów obejrzeć można było
również dwa występy artystów, przekazywane za pomocą połączenia satelitarnego z
innych kontynentów. W Johannesburgu utwór Special Star zaprezentował
południowoafrykański zespół Mango Groove. Ponadto pokazano nagrane wcześniej na
trasie U2 po Stanach wykonanie Until the End of the World.
O ile to, co można było
obserwować do tej pory, było prezentacją muzyki na najwyższym poziomie w nieco
jednak festiwalowy sposób (2-3 utwory na zespół), o tyle druga część imprezy to
istne rockowe święto, bez precedensu w historii tej muzyki. „Każde z tych
wykonań będzie czymś jednorazowym. Nigdy więcej nic podobnego nie będzie miało
miejsca… no, przynajmniej nie w tym tygodniu”, żartobliwie streścił te część
koncertu Brian May. Na początku, wśród sztucznego dymu na scenie pojawiła się
trójka gospodarzy imprezy i bez zbędnego wstępu rozpoczęła swój ostatni wspólny
pełnowymiarowy koncert. Po zagraniu pierwszej zwrotki kipiącego energią Tie
Your Mother Down, bohaterowie dnia przywitali pierwszych dwóch z długiej
listy gości – najpierw wokalistę Def Leppard Joego Elliotta, a chwilę później
Slasha z Guns n’ Roses, którzy pomogli zespołowi dokończyć wspomniany utwór. Z
tym fragmentem koncertu wiąże się pewna ciekawa historia. Joe zrobił Johnowi Deaconowi
niezłą niespodziankę, wchodząc na scenę w jednej ze starych koszulek basisty.
Joe był obecny na koncercie Queen w irlandzkim Slane Castle w 1986 roku.
Koszulka, którą miał wtedy na sobie, przedstawiała pierwszą stronę angielskiego
brukowca „The Sun” z jednym z najbardziej znanych artykułów w historii
brytyjskiej prasy – historią rzekomego zjedzenia chomika przez angielskiego
komika, Freddiego Starra. T-shirt ten tak spodobał się basiście Queen, że
zaproponował wokaliście Def Leppard wymianę koszulek i oddał mu swoją własną,
przedstawiającą nurkującą postać. I w tym właśnie stroju Joe zaprezentował się
całemu światu podczas wykonania Tie Your Mother Down. Elliott wspomina:
„Oczy niemal wyszły mu na wierzch, kiedy zobaczył mnie w swojej koszulce.
Jeszcze na afterparty nie mógł przestać się z tego śmiać”.
Już do końca imprezy scenariusz,
z kilkoma wyjątkami, prezentował się podobnie. Muzycy zapraszali na scenę
kolejnych sławnych wokalistów, którzy byli na tyle odważni, by próbować
zmierzyć się z utworami śpiewanymi oryginalnie przez Freddiego. Zespół w wielu
utworach tej nocy wspomogła też legenda heavy metalu, a prywatnie bliski
przyjaciel Briana, Tony Iommi z Black Sabbath. Przywitawszy się z fanami
wstępem do Sabbathowego Heaven and Hell, Tony wraz z Brianem zagrali
intro do Pinball Wizard, utworu The Who, w trakcie którego na scenę
wskoczył wokalista tego legendarnego zespołu – Roger Daltrey. Wymachując i
kręcąc, jak to ma w zwyczaju, swoim mikrofonem, Daltrey użyczył swojego
ostrego, chropowatego głosu w jednej z mocniejszych kompozycji Queen z lat 80. –
I Want It All. Trzech muzyków Queen, gitarzysta Black Sabbath i
wokalista The Who razem na jednej scenie. Ile razy w historii muzyki rockowej
możliwa była do skompletowania tak gwiazdorska obsada? Już do końca występów
stężenie gwiazd na metr kwadratowy sceny pozostawało równie wysokie.
Oczywiście, nie da się ukryć, że
nie wszystkie wykonania tego wieczoru i nocy były równie udane i porywające.
Wyraźnie męczący się w Las Palabras de Amor Zuccero, stremowany Seal
śpiewający jakby bez przekonania i zbyt szybko Who Wants to Live Forever
czy mało energiczny Paul Young nie potrafiący wycisnąć zbyt dużo z Radio Ga
Ga wypadli nieco blado przy pozostałych, jasno świecących gwiazdach.
Wszyscy oni jednak zostali niezwykle ciepło przywitani i pożegnani przez 72 tysiące
ludzi, a wspomniany hit z The Works
został po raz kolejny tego wieczoru wyklaskany przez chyba każdego na
stadionie.
Innego rodzaju problemy spotkały
Roberta Planta. Wokalista Led Zeppelin zaśpiewał monumentalne dzieło tytułowe z
ostatniej wtedy płyty Queen – Innuendo
– z wplecionym umiejętnie fragmentem Kashmiru – utworu jego
macierzystego zespołu, a także Crazy Little Thing Called Love
poprzedzone jedną zwrotką Thank You, innego klasyka Zeppelinów.
Niestety, zwłaszcza pierwszy z zaprezentowanych utworów nie wyszedł do końca
tak, jakby oczekiwali wszyscy zgromadzeni na Wembley, a zwłaszcza sam Plant.
„Freddie wyznał, że napisali to jako hołd dla Zeppelinów, ale zupełnie nie
mogłem zapamiętać tekstu. Próbowałem nauczyć się go podczas wakacji w Maroku,
ale skończyło się na wielkiej kartce papieru z tekstem, przyczepionej do
podłogi. Myślę, że wytną to wykonanie z oficjalnego wydania” – przyznał Plant. Wycięli.
Podobno na prośbę samego wokalisty. Trzeba jednak przyznać, że mimo braku
znajomości tekstu, początkowych problemów z mikrofonem, niemałej tremy Planta i
w końcu zupełnie różnej od oryginału interpretacji tego utworu dokonanej przez
wokalistę, wykonanie to jest przez część fanów uważane za jedno z ciekawszych
tego wieczoru. Wobec oczywistego braku jakiejkolwiek wcześniejszej koncertowej
wersji tego utworu oraz ciągłego pomijania go przy ustalaniu setlisty koncertów
kolejnych projektów Maya i Taylora z gościnnym udziałem wokalistów wszelakich,
jest to jedyny przykład tego, jak Innuendo
mogło brzmieć na żywo, gdyby Freddie był w stanie koncertować po wydaniu płyty
o tym samym tytule.
Gdy na scenie prezentowały się
kolejne gwiazdy, za kulisami również działo się wiele interesujących rzeczy.
Niektórzy oglądali występy kolegów na ekranach telewizorów lub z boku sceny.
Inni próbowali przygotować się, z różnym skutkiem, do czekającego ich wyzwania.
Zdenerwowany nadchodzącym występem był zwłaszcza Elton John, nie mogący nigdzie
znaleźć Axla, z którym miał śpiewać w duecie. Nie został też wpuszczony do
garderoby amerykańskiego wokalisty. Jeszcze inni spędzali ten czas na dobrej
zabawie, chwilami aż za dobrej. Joe Elliott wspominał po koncercie, że basista
Gn’R Duff McKagan był „niewiarygodnie napruty”. Nie jest to chyba żadna
niespodzianka dla nikogo znającego tryb życia basisty w tamtych czasach.
Podobnie jak niespodzianką nie było to, że mniej więcej 2 lata później tenże
tryb doprowadził do eksplozji trzustki, poważnej operacji i kategorycznego zakazu
spożywania alkoholu. Na szczęście Duff wziął sobie słowa lekarzy do serca i 25
lat później wciąż koncertuje (ponownie z Gn’R) i ma się świetnie.
Niczym trzustka Duffa
eksplodowała również scena podczas niezwykle żywiołowych występów kolejnych
wykonawców, zwłaszcza Gary’ego Cherone'a, czującego się jak ryba w wodzie w
rockowym Hammer To Fall,
oraz Jamesa Hetfielda śpiewającego we wspomnianym już dużo wcześniej Stone
Cold Crazy. Szczególnie występ Cherone'a podczas całego koncertu był
niezwykle porywający i skłaniający do pytań, czy aby ta mieszanka wybuchowa w
postaci wokalisty Extreme (które rozpadło się kilka lat po omawianym koncercie)
i muzyków Queen nie byłaby perfekcyjnym połączeniem. Tego jednak prawdopodobnie
nigdy się nie dowiemy, gdyż Gary po niezbyt udanym epizodzie w Van Halen, z
którym to zespołem nagrał zaledwie jedną, kiepsko przyjętą płytę, powrócił po
latach ze swoimi kolegami z Extreme.
Chwilę przerwy od stałego
scenariusza koncertu zapewnił nam Brian, który z pomocą Spike’a Edneya,
nadwornego klawiszowca Queen, zaprezentował po raz pierwszy publicznie swój
solowy utwór Too Much Love Will Kill You, który, jak dowiedzieliśmy się
jakiś czas później, zdążył nagrać na kilka lat przed śmiercią również Freddie.
Wyraźnie wzruszony May miał pewne kłopoty z opanowaniem emocji i kontrolowaniem
własnego głosu, przyznać jednak trzeba, że debiut wypadł niezwykle okazale, a i
głosowo gitarzysta zaprezentował się dużo lepiej niż choćby podczas późniejszych
solowych tras koncertowych czy występów z Paulem Rodgersem.
Pośród wielu gwiazd muzyki pop i
rocka goszczących tego dnia na scenie, znalazły się również panie. Odziana w
czarną suknię, jakby żywcem wyjęta z film noir zaprezentowała się
zgromadzonym na Wembley i telewidzom Annie Lennox, która brawurowo wykonała
utwór Under Pressure w duecie z jego współtwórcą, Davidem Bowiem. Nie da
się ukryć, napięcie było niezwykle wysokie, między wokalistami iskrzyło mocno,
choć zapewne był to jedynie efekt ich scenicznych kreacji stworzonych na
potrzeby tego wykonania, gdyż David cztery dni później brał ślub z Iman. Drugą,
choć nie ostatnią, panią tej części występu była gwiazda pop Lisa Stansfield. I
trzeba przyznać, że do utworu, który wykonała, potrafiła dopasować się niemal
idealnie. Nie starając się zachować całkowitej powagi podczas śpiewania niezbyt
przecież poważnego I Want to Break Free, Lisa nawiązała do teledysku
promującego ten utwór i wyszła na scenę z odkurzaczem w ręku i w mocno skąpym
wdzianku, do tego w wałkach na włosach. Jeśli nawet znalazł się ktoś, komu nie
przypadło do gustu mocno popowe wykonanie tego utworu, to chyba każdy facet na
stadionie i przed telewizorem miał w tym momencie ochotę mocno nabałaganić we
własnym domu, byle tylko odwiedziła go TAKA ekipa sprzątająca.
Zarówno David, jak i Lisa nie
zakończyli swoich występów na jednym utworze. Wokalistka powróciła na scenę, by
wykonać z George’em Michaelem klasyk z płyty Innuendo, utwór Days Of Our Lives. Wykonanie niewątpliwie
miłe dla ucha, nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że ze wzruszającego,
pełnego nostalgii utworu zrobiła się w tej wersji ładnie zaśpiewana popowa
balladka. George, ubrany w mocno jaskrawą marynarkę, zaśpiewał tego dnia
jeszcze dwa utwory – jedną zwrotkę ’39, wykonanego przez czwórkę muzyków
z przodu sceny oraz Somebody to Love. Zwłaszcza ten ostatni wzbudził
uznanie widzów na stadionie i stał się chyba najbardziej znanym momentem tego
koncertu. Przy pomocy The London Community Gospel Choir, George wyśpiewał
klasyk z lat 70. z ogromną energią, która poniosła cały stadion. I mimo, że
wykonanie to było może nieco przesłodzone, nie można odmówić wokaliście
porwania chyba każdego widza. Podobne odczucia mieli też zapewne sami muzycy,
gdyż kilka miesięcy później utwór ten trafił na EP-kę zatytułowaną Five Live, zawierającą również duet z
Lisą Stansfield, trzy solowe utwory George’a Michaela oraz studyjną wersje Dear
Friends.
Wspomniany wcześniej David Bowie,
po pożegnaniu Annie Lennox, zaprosił na scenę dwójkę swoich przyjaciół –
wokalistę Mott the Hoople, Iana Huntera oraz gitarzystę tego samego zespołu, a
także swojego długoletniego przyjaciela i z towarzyszącego mu niegdyś zespołu
Spiders from Mars, Micka Ronsona. Pierwszym wspólnie wykonanym utworem był
klasyk muzyki rockowej, napisany przez Bowiego specjalnie dla Mott the Hoople
utwór All the Young Dudes. Moment ten jest niewątpliwie jedną z
najwspanialszych chwil w historii rocka. Na jednej scenie, w znanym utworze z
lat 70., zaprezentowały się megagwiazdy muzyki rockowej: Queen, dwóch członków
Mott the Hoople, David Bowie, a także Joe Elliott i Phil Collen z Def Leppard,
którzy w trakcie wykonania weszli na scenę, by wspomóc swoich idoli i bliskich
przyjaciół w chórkach. Joe tak wspomina tę chwilę: „Jeśli miałbym wybrać
najlepszy utwór wszechczasów, byłoby to All the Young Dudes. Jeśli
obejrzycie koncert pamięci Freddiego, dostrzeżecie nasze [Joego i Phila –
przyp. biz] uśmiechnięte twarze. Staliśmy z boku sceny i powiedziałem do Phila
– »Tam nasi idole grają najlepszy utwór wszechczasów. Jeśli teraz do nich nie
dołączymy, będziemy tego żałować do końca życia«”. I dołączyli, a wykonanie to
jest często uznawane za najlepszą wersję All the Young Dudes w historii.
Po zejściu ze sceny Elliotta,
Collena i Huntera, Bowie i Ronson wraz z muzykami Queen zagrali jeszcze jeden
klasyk, utwór Bowiego ‘Heroes’, po którym David wygłosił krotką przemowę
zakończoną spontanicznym odmówieniem modlitwy. Gestem tym zaskoczył chyba
wszystkich na stadionie oraz na scenie. Brian May później stwierdził
żartobliwie, że „byłoby miło, gdyby mnie wcześniej o tym uprzedził”. Sam Bowie
wydawał się mocno zaskoczony tym, co właśnie zrobił. Ten moment koncertu był
też szczególny z innego powodu. Był to ostatni wielki koncert Micka Ronsona
oraz jego ostatni wspólny występ ze starym przyjacielem, Davidem Bowiem. Nie
dało się nie zauważyć, że Mick na Wembley był mocno wychudzony. Był wtedy już w
poważnym stanie spowodowanym rakiem wątroby. Niemal równo rok później, 29
kwietnia 1993 roku, on też przegrał swoją walkę z chorobą, nie ukończywszy prac
nad ostatnią solową płytą. Zrobił to za niego przyjaciel i fan, Joe Elliott.
Koncert zbliżał się powoli do
końca, ale wciąż pozostały do zagrania cztery hity, w których obecność tego
dnia w setliście chyba nikt nie wątpił. Pierwszymi trzema podzielili się Elton
John i Axl Rose. Zaczęli od wspólnego wykonania Bohemian Rhapsody.
Wyraźnie wzruszony Elton zaśpiewał, trzeba przyznać dużo niżej niż Freddie,
pierwszą, balladową część. Po tradycyjnym puszczeniu z taśmy środkowego
fragmentu utworu, na scenę wpadł (tak, to chyba najlepsze określenie)
niezmordowany Axl i piorunująco przebrnął przez rockową część dzieła. W pełnym
wzruszenia finale Axl i Elton wspólnie odśpiewali, że „nic już dla nich się nie
liczy”. Trzeba przyznać, że moment ten był ostatecznym dowodem na istnienie
tego dnia cudów. Jeden z najsławniejszych gejów na świecie i jego fan, człowiek,
do którego przylgnęła etykietka homofoba uściskali się przy aplauzie
publiczności i radosnych minach reszty muzyków.
Elton pozostał na scenie by
wykonać, jak powiedział, „jeden z ulubionych utworów z płyty Innuendo, wspaniały utwór” – The Show
Must Go On. Niewątpliwie mniejsze od Freddiego możliwości głosowe nadrabiał
emocjami włożonymi w to wykonanie, które było pierwszą okazją do
zaprezentowania tego utworu na żywo. Elton powtórzył swój występ z Queen pięć
lat później, ponownie śpiewając tę
kompozycję przy okazji premiery Ballet
For Life w Paryżu, 17 stycznia 1997 roku. Paryskie wykonanie było pierwszym
wspólnym występem na żywo wszystkich trzech żyjących muzyków Queen od czasu
omawianego tu koncertu na Wembley. I jak do tej pory także ostatnim.
Wszyscy na stadionie zostali
ponownie zaangażowani do pomocy przy klaskaniu chwilę później, gdy Roger zaczął
wybijać chyba najsławniejszy motyw perkusyjny w historii muzyki rockowej.
Trzeci raz tego wieczora na scenie pojawił się Axl Rose, trzeci raz w innym
stroju i trzeci raz porwał tłum swoją energią, z jaką potraktował We Will
Rock You.
Potem zagrane mogło być już tylko
We Are the Champions. Przez cały wieczór na scenie prezentowali się fani
i przyjaciele Freddiego i zespołu Queen. Koncert zakończyła jednak osoba, która
była idolem wokalisty – Liza Minelli. O ile samo wykonanie, dalekie od rockowej
stylistyki, mogło się podobać lub nie, tak finał z pewnością zalał wszystkich
falą emocji. Na scenie wraz z Lizą pojawili się wszyscy aktorzy tego widowiska,
a nawet lekki nadkomplet, gdyż zauważyć można było także Billy’ego Squiera, z
którym współpracował w przeszłości Freddie, oraz muzyków zespołu Scorpions.
Skąd się tam wzięli i dlaczego nie występowali podczas tego koncertu – do dziś
nie wiadomo. Taką wiedzą dysponują chyba tylko sami zainteresowani. Nawet Nuno
z Extreme, jeśli spojrzeć na jego minę, zdawał się być mocno zdziwiony ich
obecnością podczas wielkiego finału.
Koncert ten będzie zapamiętany
jako jedna z najważniejszych muzycznych imprez w historii. Taka konstelacja
gwiazd zebranych w jednym miejscu nie zdarza się często. Spoglądając jednak na
całość z pewnej perspektywy, uznać można, że nie wszystkie elementy tego
spektaklu wypaliły w stu procentach. Część obserwatorów nie była zadowolona z
faktu, że mimo przeznaczenia całości wpływów z imprezy na rzecz walki z AIDS, o
samej chorobie mało kto podczas koncertu wspominał. Poza dość oficjalnym
przemówieniem Elizabeth Taylor, głos w sprawie zabrali jedynie David Bowie oraz
George Michael, który przestrzegł zgromadzonych przed traktowaniem HIV i AIDS
jako chorób dotyczących jedynie środowisk homoseksualnych czy narkomanów.
Przedstawił też dane, według których przewidywano, że w 2000 roku na całym
świecie aż 40 milionów ludzi miało być zarażonych. Jak pokazały kolejne lata,
naukowcy pomylili się tylko nieznacznie.
Wiele krytyki dotknęło również
zespół po wydaniu koncertu, najpierw na VHS, a w 10. rocznicę wydarzenia
również na DVD. Na oficjalnym DVD znalazła się jedynie druga część koncertu, w
dodatku bez Innuendo, którego nie umieszczono na prośbę Planta. Również
na wcześniejszym wydaniu VHS brakowało wielu fragmentów, głównie utworów z
pierwszej części tego koncertu. Miejmy nadzieję, że kiedyś panowie z Queen (i
jeden pan z Led Zeppelin) w końcu dojdą do wniosku, że tak ważne wydarzenie muzyczne
zasługuje na to, by oglądać je w całości nie tylko na starych kasetach VHS, na
których fani nagrywali koncert na żywo z telewizji, ale też w lepszej jakości
DVD (lub jakiegokolwiek innego formatu przyszłości). Jak do tej pory ani 20.,
ani przypadająca właśnie 25. rocznica tego koncertu nie skłoniły ich jednak do
tego oczywistego z punktu widzenia fanów kroku.
Ciekawostki oraz fragmenty
wywiadów użyte w tym artykule pochodzą z zagranicznych stron poświęconych
zespołowi, z artykułów prasowych z recenzjami koncertu oraz z głowy autora tego
artykułu, w której przez ostatnie 25 lat zdążyło się nazbierać sporo
mniej lub bardziej przydatnych informacji dotyczących tego zespołu jak i tego
wydarzenia. Artykuł w oryginalnej formie ukazał się osiem lat temu w KYA –
magazynie polskiego fanklubu Queen.
UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Dobrze wiedzieć, że jeszcze wydają coś na cześć Freddiego. Quuen to już nie to samo bez niego. Dziś ciężko wymienić artystów o równie wielkiej haryzmie na scenie, a ogólnemu talentowi Freddiego to już w ogóle nikt nie dorówna.
OdpowiedzUsuńRacja, Freddie był jedyny w swoim rodzaju i pod każdym względem wyprzedził epokę:)
Usuń