czwartek, 20 kwietnia 2017

The Freddie Mercury Tribute Concert for AIDS Awareness - 25. rocznica [1992]



W Poniedziałek Wielkanocny 20 kwietnia 1992 roku, oczy całego muzycznego świata zwrócone były na londyński stadion Wembley. Nie po raz pierwszy w historii, wszak stadion ten, oprócz swojej naturalnej funkcji sportowej, znany był od wielu lat jako arena najwspanialszych wydarzeń muzycznych. I takie właśnie wydarzenie miało miejsce tego dnia, choć powód całego zamieszania tamtego dnia był dużo bardziej zwyczajny – pożegnanie przyjaciela. Choć sposób, w jaki tego dokonano, ze zwyczajnością nie miał wiele wspólnego.

Freddie Mercury zmarł w swoim londyńskim domu przy 1. Logan Place niemal dokładnie 5 miesięcy wcześniej. Mimo, że o jego stanie zdrowia od dawna rozpisywały się angielskie bulwarówki, a ich fotografowie niemal koczowali pod drzwiami jego posiadłości w londyńskiej dzielnicy South Kensington, jego śmierć była szokiem dla całego środowiska muzycznego i milionów fanów na całym świecie. Odeszła nie tylko jedna z największych gwiazd w historii muzyki, ale też człowiek, który jeszcze kilkanaście dni wcześniej był obecny na listach przebojów w Wielkiej Brytanii z najnowszym singlem z płyty InnuendoThe Show Must Go On. Niemal 15 lat wcześniej setki tysięcy fanów uczestniczyły w ostatniej drodze Elvisa. Pogrzeb Freddiego był skromną, prywatną uroczystością dla rodziny i najbliższych przyjaciół. Do dziś nie wiadomo zresztą gdzie dokładnie spoczęły prochy wokalisty. Teorie są przynajmniej trzy i każda z nich ma tyle samo zwolenników co przeciwników. Wszyscy inni pożegnali go właśnie na stadionie Wembley – na jednej z najbardziej znanych piłkarskich i koncertowych aren świata. W miejscu, w którym powstała jedna z najpopularniejszych (można by dodać „niestety”, biorąc pod uwagę zawartość) płyt koncertowych, nie tylko w dorobku Queen, ale w historii rocka.


Pomysł zorganizowania olbrzymiego koncertu, który zgromadziłby wielkie gwiazdy muzyki, nie był nowy. Siedem lat wcześniej londyńskie Wembley było jedną z dwóch aren największego wówczas muzycznego wydarzenia – Live Aid. To podczas tego koncertu zespół Queen został okrzyknięty przez wielu wykonawcą wieczoru, co niewątpliwie przyczyniło się do tego, że panowie postanowili po, delikatnie mówiąc, kiepskiej płycie The Works i nie lepszej trasie ją promującej, dać sobie kolejną szansę. I o ile nagrany wkrótce potem krążek A Kind Of Magic nie był (oprócz nielicznych wyjątków) materiałem zbyt wysokich lotów, to jednak właśnie występ na Live Aid okazał się zapewne jednym z czynników, które zapobiegły rozpadowi Queen w tym nie najlepszym dla zespołu okresie. Nic więc dziwnego, że właśnie Wembley wybrane zostało na arenę tego wielkiego i emocjonującego spektaklu. Nawet jeśli Freddie miałby wątpliwości co do tego, czy miejsce to jest wystarczająco duże…

Świat o tym wydarzeniu dowiedział się podczas corocznego rozdania Nagród Brytyjskiego Przemysłu Muzycznego (BRIT Awards). Podczas uroczystości zorganizowanej 12 lutego i zdominowanej przez szokujący „popis” acid-house’owego duetu The KLF (oddana ze sceny przez jednego z muzyków seria z karabinu maszynowego oraz martwa owca podrzucona przez zespół na afterparty. Planowane były jeszcze inne atrakcje w postaci potraktowania widzów wiadrami z owczą krwią, na szczęście zablokowane przez prawników telewizji BBC) Brian i Roger odebrali nagrodę dla najlepszego singla (Days of Our Lives) oraz za całokształt twórczości dla Freddiego (cały zespół odebrał podobne wyróżnienie dwa lata wcześniej). To podczas tej ceremonii Roger powiedział: „Mamy nadzieję, że spotkamy się z wami 20 kwietnia na stadionie Wembley, by oddać hołd życiu i twórczości Freddiego. Będzie wielu przyjaciół i wszyscy jesteście mile widziani”. To, trzeba przyznać, dosyć oszczędne w treści ogłoszenie wystarczyło, by bilety, gdy już trafiły do sprzedaży, „zeszły” w nieco ponad 2 godziny. 72 tysiące ludzi kupiło kosztujące 25 funtów wejściówki jeszcze zanim organizatorzy potwierdzili występ którejkolwiek z gwiazd.

Sam pomysł koncertu zrodził się już 24 listopada 1991 roku, jednak nie wszystko przebiegało zgodnie z planem. W wywiadzie udzielonym przed rozpoczęciem imprezy Brian powiedział: „W noc po śmierci Freddiego powiedzieliśmy sobie, »powinniśmy urządzić mu pożegnanie w takim stylu, do jakiego przywykł«. Od tego postanowienia do samego koncertu przebyliśmy długą drogę. W pewnym momencie właściwie niemal porzuciliśmy cały projekt”. Do tych chwil zwątpienia doprowadziła nie tylko skomplikowana logistyka całego przedsięwzięcia. Brian w tym czasie przeżywał ciężki okres w swoim życiu. Zmarł jego ojciec, rozpadło się jego pierwsze małżeństwo, a prasa nie dawała spokoju jemu i jego nowej partnerce, a obecnie żonie – aktorce Anicie Dobson. Teraz doszła do tego śmierć przyjaciela, którą Brian mocno przeżył i, jak sam przyznaje w wywiadach, miał w tym czasie myśli samobójcze. Nic dziwnego, że w pewnym momencie stracił zapał do organizowania tak wielkiej imprezy.

Największe problemy pojawiły się jednak z zupełnie innej strony, tuż po ogłoszeniu listy gwiazd, które miały wziąć udział w koncercie. Na liście tej znalazły się największe wówczas postacie sceny muzycznej, nie tylko rockowej, ale też popowej i metalowej. I właśnie jedni z tych największych wzbudzili też największe kontrowersje. Chodziło o występ grupy Guns n’ Roses. Najniebezpieczniejszy Zespół Świata (taki przydomek nadała Gunsom prasa muzyczna) był niewątpliwie pod wpływem tego, co tworzył Freddie i jego koledzy, niestety Axl Rose miał (niezbyt słusznie) opinię homofoba i zdecydowanego przeciwnika homoseksualizmu. Przeciwko występowi Gn’R zaprotestowali aktywiści z gejowskiej organizacji walczącej z AIDS – ACT UP London. Cały problem wziął się prawdopodobnie ze źle odczytanych intencji wokalisty, zawartych w kontrowersyjnym tekście do utworu One in a Million. Nie był to zresztą odosobniony przypadek, o czym świadczyć może popularna do dzisiaj w naszym kraju, nie mająca nic wspólnego z faktami plotka, jakoby Axl nie chciał grać dla Polaków i Żydów. ACT UP zażądała, by wykreślono Gn’R z grafiku występów, a następnie namawiała pozostałych aktorów widowiska do ignorowania zespołu, a publiczność do wygwizdania Axla i kolegów. Muzycy Queen uznali te żądania za niedorzeczne. O ile Brian był tradycyjnie delikatny w swoich wypowiedziach, mówiąc o tolerancji i o znaczeniu faktu, że Gunsi pojawią się na Wembley, o tyle Roger, również tradycyjnie, był dużo bardziej bezpośredni, mówiąc: „ACT UP nie będzie miała żadnego wpływu na publiczność. A ja mam dla nich wiadomość, składającą się z dwóch słów, którą jestem gotowy przekazać im, kiedy tylko zechcą”. Możemy się tylko domyślać, że pierwsze z tych słów rozpoczynała litera f…

Próby przed koncertem odbywały się w marcu i kwietniu, najpierw w Bray Studios pod Londynem, następnie w Shepherd’s Bush. Przez pierwszy tydzień nie uczestniczył w nich John, gdyż przebywał akurat na wakacjach. Zastępował go Neil Murray – były basista Black Sabbath, Whitesnake i zespołu solowego Briana Maya. Neil miał też podobno zagrać w jednym utworze Queen podczas koncertu, nie doszło jednak do tego z nieznanych przyczyn.

Już 2 dni przed koncertem w okolicach stadionu zaczęły zbierać się grupki fanów, nie mogących doczekać się wejścia na arenę. Dzień był słoneczny i jak na kwiecień dosyć ciepły. Do tego stopnia, że kilka osób zasłabło w trakcie koncertu od nadmiaru słońca. Na stadionie zjawiło się 19 ekip telewizyjnych z całej Europy. Zużyto około 570 kilometrów kabla, by przeprowadzić transmisję, którą oglądał ponad miliard ludzi w prawie 70 krajach na całym świecie. Również Polska miała na miejscu swojego przedstawiciela – Piotra Metza, wówczas dziennikarza nowej, popularnej na południu kraju stacji radiowej RMF FM. Metz relacjonował dla widzów telewizji publicznej, która pokazywała ten koncert, wydarzenia na scenie. Wszystkie wpływy z koncertu, szacowane na ponad milion funtów, zasiliły The Mercury Phoenix Trust, nowopowstałą fundację, zajmującą się walką z AIDS, która istnieje do dziś i w której działają aktywnie Brian, Roger, Mary Austin (była partnerka i najbliższa przyjaciółka Mercury’ego) i Jim Beach (wieloletni współpracownik Queen).

W końcu po wielogodzinnych oczekiwaniach na scenę wyszli trzej gospodarze wieczoru – Brian May, Roger Taylor i John Deacon. Zamiast zanudzać zgromadzoną publiczność podniosłym i przydługawym wstępem poświęconym przyjacielowi, powiedzieli kilka zdań, obiecali wyprawić Freddiemu największe pożegnanie w historii, po czym zapowiedzieli pierwszego wykonawcę The Freddie Mercury Tribute Concert For AIDS Awareness (bo tak brzmiała pełna nazwa tego wydarzenia) – zespół Metallica. Amerykanie otrzymali niezwykle trudne zadanie pójścia na pierwszy ogień. Uczynili to niezwykle sprawnie, serwując mieszankę hitów ze swojej nowej, ekstremalnie wręcz popularnej płyty, znanej jako „Czarny Album”. Enter Sandman i Sad But True szybko rozgrzały zgromadzonych, a na zakończenie swojego występu, Czterej Jeźdźcy zagrali swój najświeższy wtedy megahit – Nothing Else Matters. Teoretycznie występ zespołu grającego, przynajmniej w latach 80., thrash metal mógł dziwić wiele osób. Należy jednak pamiętać, że Metallica miała już wtedy na koncie nagrodę Grammy za cover Queen – Stone Cold Crazy. Co prawda zespół nie zagrał tego utworu podczas pierwszej części występu, ale co się odwlecze…

Pierwszą część wieczoru, rozpoczętą przez Metallikę, kontynuowali kolejni znani wykonawcy, zapowiadani przez Briana i Rogera, a przerwach potrzebnych do zmiany sprzętu na dwóch wielkich ekranach umieszczonych po bokach sceny mogliśmy obserwować fragmenty teledysków, wywiadów i koncertów Queen z Freddiem w roli głównej. Publiczność obserwowała i słuchała Freddiego oraz odpowiadała mu, jak gdyby stał właśnie przed nimi na scenie. Był on jednak obecny tylko na ekranach video. Na szczęście nikt jeszcze wtedy nie wpadł na pomysł z koncertującymi hologramami. Za to na scenie prezentowali się kolejni wykonawcy. Trzeba przyznać, że organizatorzy zadbali, by w tej części koncertu znaleźli się artyści z różnych obszarów muzycznych. Otrzymaliśmy więc okazję podziwiania Boba Geldofa, który powrócił na miejsce swojego największego sukcesu. W 1985 roku to właśnie Bob był głównym organizatorem Live Aid. Teraz, znów na Wembley, zaprezentował akustyczny utwór Too Late God ze swojej nowowydanej płyty. Odziany w efektowny, kwiecisty strój znany z okładki tegoż wydawnictwa, był świetną zapowiedzią tego, co nastąpiło po jego występie.

O ile wdzianko Boba było odrobinę niecodzienne, to chwilę później byliśmy świadkami iście królewskiej rewii mody. Zespół Spinal Tap wszedł na scenę ubrany w szaty, których nie powstydziłaby się pewna bardzo znana Elka i jej rodzina. Trzeba przyznać, że mimo pewnych kłopotów technicznych, które opóźniły lekko występ zespołu, Spinal Tap zaprezentowali kawał dobrego rocka w niezbyt przecież poważnym (jak i ich wszystkie) utworze – The Majesty of Rock. Warto przy tym wspomnieć, gdyż zespół ten może nie być zbyt dobrze znany młodszym fanom rocka, że Spinal Tap nie jest właściwie prawdziwym zespołem muzycznym. Jest to trzech amerykańskich komików i aktorów udających brytyjski zespół rockowy, którzy sławę osiągnęli pseudo-dokumentem This Is Spinal Tap, będącym opowieścią o nieistniejącym w rzeczywistości zespole. W dokumencie tym parodiowali historie i cechy charakterystyczne znanych formacji rockowych i metalowych. Zostali nawet zaopatrzeni w fikcyjną dyskografię oraz w równie fikcyjną biografię, w której dużą rolę odgrywała cała seria perkusistów umierających w najprzedziwniejszych okolicznościach. Sukces filmu, z którego dialogi są dziś w światku muzycznym klasyką porównywalną z cytatami z Seksmisji wśród Polaków, sprawił, że komicy zagrali trasę koncertową i co kilka lat wracają z nowymi nagraniami oraz występami na żywo. Spinal Tap niewątpliwie nadali całej imprezie kolorytu i zadbali o dobre poczucie humoru nie tylko widzów, ale i pozostałych muzyków, którzy „na zapleczu” sceny chętnie wdawali się w pogawędki z kultowymi postaciami. Swój występ zakończyli tradycyjnym „Thank you, Wimbledon!”

Pozostali uczestnicy pierwszej części koncertu zaprezentowali się zdecydowanie dłużej niż Geldof i Spinal Tap. Fani Królowej niezwykle ciepło przyjęli zespół Extreme, który na dzień dobry popisał się niezwykłą mieszanką dwunastu utworów Queen. Zagrane z dużą energią numery dały zespołowi okazję do pokazania tego, z czego również słynął Freddie i jego koledzy, czyli chórków na niezwykle wysokim poziomie, śpiewanych przez niemal cały zespół. Jak można było przypuszczać, publiczność na stadionie po raz pierwszy tego dnia odśpiewała wszystkie utwory oraz wyklaskała rytm do Radio Ga Ga i We Will Rock You. A to był dopiero początek wspólnego śpiewania, gdyż chwilę później Gary Cherone (wokalista) i Nuno (gitarzysta) zagrali jeden z koncertowych faworytów z repertuaru Queen, Love Of My Life, wzbogacony o fragment ich własnego, świeżego jeszcze hitu, More Than Words, który z czasem stał się jedną z najbardziej znanych ballad rockowych lat 90. Jak słusznie zauważył jeden z recenzentów tego wielkiego koncertu, „zejście na samo dno Wielkiego Kanionu w butach na wysokim obcasie byłoby mniej niebezpieczne, niż zaprezentowanie wielkiej mieszanki utworów danego zespołu przed wielotysięcznym tłumem jego zagorzałych fanów”. A jednak Extreme wyszli z tej próby nie tylko bez szwanku, ale też wzbogaceni o prawdopodobnie najjaśniejszy punkt w karierze zespołu. Obcasów w każdym razie na pewno nie połamali.

Ten dzień był również niezwykle istotny w karierze kolejnego gościa, Def Leppard. Niewątpliwie jak mało kto, właśnie muzycy tego zespołu mogli wiedzieć, co czuli Brian, Roger i John po śmierci Freddiego. Nieco ponad rok przed występem na Wembley formacja straciła swojego gitarzystę i jednego z założycieli, Steve’a Clarka. Uzależniony od wielu lat od alkoholu muzyk zmarł w styczniu 1991 roku w swoim domu w Londynie po prawdopodobnie przypadkowym przedawkowaniu mieszanki alkoholu i leków przeciwbólowych, przepisanych mu przez lekarza na złamane żebra. Zespół był wtedy w trakcie początkowych prac nad nową płytą, następczynią multiplatynowej Hysterii. Krążek dokończył już bez jednego ze swoich gitarzystów. Występ w Londynie był dla Brytyjczyków ważny też z innego powodu, choć bezpośrednio związanego ze śmiercią Clarka. Była to okazja do oficjalnego przedstawienia światu jego następcy, irlandzkiego gitarzysty Viviana Campbella, grającego wcześniej między innymi w Dio i Whitesnake. Był to pierwszy oficjalny występ Campbella z Def Leppard, zespół w tym składzie zagrał wcześniej tylko raz, kilka dni przed koncertem na Wembley, w małym klubie w Dublinie przez grupką 600 najbardziej zagorzałych fanów. I o ile zespołowi nie brakowało energii, a publiczność świetnie bawiła się zarówno podczas Animal – hitu z poprzedniej płyty, jak i w czasie Let’s Get Rocked, nowego przeboju z płyty Adrenalize, występ nie był najlepszym koncertem Def Leppard. Pewne kłopoty techniczne sprawiły, że tym dwóm utworom brakuje nieco spójności i mocy. Niczego natomiast nie brakowało utworowi, który wykonano chwilę później. Joe Elliott zaprosił na scenę Briana Maya, by razem z nim zagrać Now I’m Here. Wykonanie natychmiast rozgrzało cały stadion, a niedługo po koncercie trafiło jako strona B na singiel Def Leppard z utworem Tonight.

Ostatnim zespołem pierwszej części koncertu był ten wykonawca, którego występ od początku wzbudzał najwięcej emocji. Zapowiedziani przez Rogera Guns n’ Roses wywołali entuzjazm wśród fanów rocka. Nic nie wyszło z prób zbuntowania publiczności przeciwko zespołowi, a pojedynczy nieprzychylny transparent został skwitowany przez Axla krótkim „shove it” na początku Paradise City. Gunsi, mimo zaprezentowania jedynie dwóch kompozycji, przebywali na scenie kilkanaście minut i rozgrzali publiczność do czerwoności. Oprócz Paradise City zagrali cover Boba Dylana, Knockin’ On Heaven’s Door – utwór, który według ich słów kojarzył im się z odejściem bliskiej osoby. Wykonanie to stało się jednym z najbardziej znanych momentów tego wielkiego koncertu. Wersja ta została wkrótce wypuszczona na singlu, a wydawnictwo promował teledysk koncertowy z tego właśnie występu na Wembley. Ciekawostką jest to, że zespół kilkakrotnie zmieniał zdanie odnośnie do tego, które utwory i w jakiej kolejności zagrać. Według jednej z ostatnich wersji mieli rozpocząć występ od Yesterdays, jednak ostatecznie zdecydowali się na trzy utwory – Paradise City, Knockin’ On Heaven’s Door tradycyjnie poprzedzone fragmentem Only Women Bleed z repertuaru Alice’a Coopera i Sweet Child O’Mine. Ten ostatni został jednak w ostatniej chwili usunięty z setlisty w związku z opóźnieniami, jakie powstały przez kłopoty techniczne przed występem Spinal Tap (podobny los spotkał zresztą tego wieczoru dwa inne utwory, które rzekomo zaśpiewać mieli Roger Taylor i Chris Thompson (ten drugi miał podobno wykonać A Kind Of Magic). Hit z debiutanckiej płyty zespołu nie był jedynym elementem występu Gunsów, który został w ostatniej chwili usunięty. W pokoncertowym wywiadzie Axl przyznał, że w trakcie występu chciał wygłosić, jak to miał w zwyczaju na koncertach Gn’R, ostrą w charakterze przemowę, tym razem potępiającą władze USA i organizacje blokujące badania i testy alternatywnych form medycyny, mogących pomóc w walce z AIDS. Nie chciał jednak psuć nastroju podczas koncertu, zwłaszcza samopoczucia muzyków Queen.

Zamiast Axla przemówiła Elizabeth Taylor, której wystąpienie zakończyło pierwszą część wieczoru. Po zapewnieniu wszystkich, że nie będzie śpiewać i że za chwilę sobie pójdzie, jak tylko powie, co ma do powiedzenia, Taylor przez kilka minut przekonywała jak niebezpieczną chorobą jest AIDS oraz prosiła zgromadzonych o zabezpieczanie się przed nią. Po zejściu sławnej aktorki ze sceny, na ekranie pojawił się raz jeszcze Freddie…

Gwoli uzupełnienia dodać trzeba, że między występami zespołów prezentujących się w pierwszej części imprezy, na telebimach oprócz wspomnianych teledysków i wywiadów obejrzeć można było również dwa występy artystów, przekazywane za pomocą połączenia satelitarnego z innych kontynentów. W Johannesburgu utwór Special Star zaprezentował południowoafrykański zespół Mango Groove. Ponadto pokazano nagrane wcześniej na trasie U2 po Stanach wykonanie Until the End of the World.

O ile to, co można było obserwować do tej pory, było prezentacją muzyki na najwyższym poziomie w nieco jednak festiwalowy sposób (2-3 utwory na zespół), o tyle druga część imprezy to istne rockowe święto, bez precedensu w historii tej muzyki. „Każde z tych wykonań będzie czymś jednorazowym. Nigdy więcej nic podobnego nie będzie miało miejsca… no, przynajmniej nie w tym tygodniu”, żartobliwie streścił te część koncertu Brian May. Na początku, wśród sztucznego dymu na scenie pojawiła się trójka gospodarzy imprezy i bez zbędnego wstępu rozpoczęła swój ostatni wspólny pełnowymiarowy koncert. Po zagraniu pierwszej zwrotki kipiącego energią Tie Your Mother Down, bohaterowie dnia przywitali pierwszych dwóch z długiej listy gości – najpierw wokalistę Def Leppard Joego Elliotta, a chwilę później Slasha z Guns n’ Roses, którzy pomogli zespołowi dokończyć wspomniany utwór. Z tym fragmentem koncertu wiąże się pewna ciekawa historia. Joe zrobił Johnowi Deaconowi niezłą niespodziankę, wchodząc na scenę w jednej ze starych koszulek basisty. Joe był obecny na koncercie Queen w irlandzkim Slane Castle w 1986 roku. Koszulka, którą miał wtedy na sobie, przedstawiała pierwszą stronę angielskiego brukowca „The Sun” z jednym z najbardziej znanych artykułów w historii brytyjskiej prasy – historią rzekomego zjedzenia chomika przez angielskiego komika, Freddiego Starra. T-shirt ten tak spodobał się basiście Queen, że zaproponował wokaliście Def Leppard wymianę koszulek i oddał mu swoją własną, przedstawiającą nurkującą postać. I w tym właśnie stroju Joe zaprezentował się całemu światu podczas wykonania Tie Your Mother Down. Elliott wspomina: „Oczy niemal wyszły mu na wierzch, kiedy zobaczył mnie w swojej koszulce. Jeszcze na afterparty nie mógł przestać się z tego śmiać”.

Już do końca imprezy scenariusz, z kilkoma wyjątkami, prezentował się podobnie. Muzycy zapraszali na scenę kolejnych sławnych wokalistów, którzy byli na tyle odważni, by próbować zmierzyć się z utworami śpiewanymi oryginalnie przez Freddiego. Zespół w wielu utworach tej nocy wspomogła też legenda heavy metalu, a prywatnie bliski przyjaciel Briana, Tony Iommi z Black Sabbath. Przywitawszy się z fanami wstępem do Sabbathowego Heaven and Hell, Tony wraz z Brianem zagrali intro do Pinball Wizard, utworu The Who, w trakcie którego na scenę wskoczył wokalista tego legendarnego zespołu – Roger Daltrey. Wymachując i kręcąc, jak to ma w zwyczaju, swoim mikrofonem, Daltrey użyczył swojego ostrego, chropowatego głosu w jednej z mocniejszych kompozycji Queen z lat 80. – I Want It All. Trzech muzyków Queen, gitarzysta Black Sabbath i wokalista The Who razem na jednej scenie. Ile razy w historii muzyki rockowej możliwa była do skompletowania tak gwiazdorska obsada? Już do końca występów stężenie gwiazd na metr kwadratowy sceny pozostawało równie wysokie.

Oczywiście, nie da się ukryć, że nie wszystkie wykonania tego wieczoru i nocy były równie udane i porywające. Wyraźnie męczący się w Las Palabras de Amor Zuccero, stremowany Seal śpiewający jakby bez przekonania i zbyt szybko Who Wants to Live Forever czy mało energiczny Paul Young nie potrafiący wycisnąć zbyt dużo z Radio Ga Ga wypadli nieco blado przy pozostałych, jasno świecących gwiazdach. Wszyscy oni jednak zostali niezwykle ciepło przywitani i pożegnani przez 72 tysiące ludzi, a wspomniany hit z The Works został po raz kolejny tego wieczoru wyklaskany przez chyba każdego na stadionie.

Innego rodzaju problemy spotkały Roberta Planta. Wokalista Led Zeppelin zaśpiewał monumentalne dzieło tytułowe z ostatniej wtedy płyty Queen – Innuendo – z wplecionym umiejętnie fragmentem Kashmiru – utworu jego macierzystego zespołu, a także Crazy Little Thing Called Love poprzedzone jedną zwrotką Thank You, innego klasyka Zeppelinów. Niestety, zwłaszcza pierwszy z zaprezentowanych utworów nie wyszedł do końca tak, jakby oczekiwali wszyscy zgromadzeni na Wembley, a zwłaszcza sam Plant. „Freddie wyznał, że napisali to jako hołd dla Zeppelinów, ale zupełnie nie mogłem zapamiętać tekstu. Próbowałem nauczyć się go podczas wakacji w Maroku, ale skończyło się na wielkiej kartce papieru z tekstem, przyczepionej do podłogi. Myślę, że wytną to wykonanie z oficjalnego wydania” – przyznał Plant. Wycięli. Podobno na prośbę samego wokalisty. Trzeba jednak przyznać, że mimo braku znajomości tekstu, początkowych problemów z mikrofonem, niemałej tremy Planta i w końcu zupełnie różnej od oryginału interpretacji tego utworu dokonanej przez wokalistę, wykonanie to jest przez część fanów uważane za jedno z ciekawszych tego wieczoru. Wobec oczywistego braku jakiejkolwiek wcześniejszej koncertowej wersji tego utworu oraz ciągłego pomijania go przy ustalaniu setlisty koncertów kolejnych projektów Maya i Taylora z gościnnym udziałem wokalistów wszelakich, jest to jedyny przykład tego, jak Innuendo mogło brzmieć na żywo, gdyby Freddie był w stanie koncertować po wydaniu płyty o tym samym tytule.

Gdy na scenie prezentowały się kolejne gwiazdy, za kulisami również działo się wiele interesujących rzeczy. Niektórzy oglądali występy kolegów na ekranach telewizorów lub z boku sceny. Inni próbowali przygotować się, z różnym skutkiem, do czekającego ich wyzwania. Zdenerwowany nadchodzącym występem był zwłaszcza Elton John, nie mogący nigdzie znaleźć Axla, z którym miał śpiewać w duecie. Nie został też wpuszczony do garderoby amerykańskiego wokalisty. Jeszcze inni spędzali ten czas na dobrej zabawie, chwilami aż za dobrej. Joe Elliott wspominał po koncercie, że basista Gn’R Duff McKagan był „niewiarygodnie napruty”. Nie jest to chyba żadna niespodzianka dla nikogo znającego tryb życia basisty w tamtych czasach. Podobnie jak niespodzianką nie było to, że mniej więcej 2 lata później tenże tryb doprowadził do eksplozji trzustki, poważnej operacji i kategorycznego zakazu spożywania alkoholu. Na szczęście Duff wziął sobie słowa lekarzy do serca i 25 lat później wciąż koncertuje (ponownie z Gn’R) i ma się świetnie.

Niczym trzustka Duffa eksplodowała również scena podczas niezwykle żywiołowych występów kolejnych wykonawców, zwłaszcza Gary’ego Cherone'a, czującego się jak ryba w wodzie w rockowym Hammer To Fall, oraz Jamesa Hetfielda śpiewającego we wspomnianym już dużo wcześniej Stone Cold Crazy. Szczególnie występ Cherone'a podczas całego koncertu był niezwykle porywający i skłaniający do pytań, czy aby ta mieszanka wybuchowa w postaci wokalisty Extreme (które rozpadło się kilka lat po omawianym koncercie) i muzyków Queen nie byłaby perfekcyjnym połączeniem. Tego jednak prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, gdyż Gary po niezbyt udanym epizodzie w Van Halen, z którym to zespołem nagrał zaledwie jedną, kiepsko przyjętą płytę, powrócił po latach ze swoimi kolegami z Extreme.

Chwilę przerwy od stałego scenariusza koncertu zapewnił nam Brian, który z pomocą Spike’a Edneya, nadwornego klawiszowca Queen, zaprezentował po raz pierwszy publicznie swój solowy utwór Too Much Love Will Kill You, który, jak dowiedzieliśmy się jakiś czas później, zdążył nagrać na kilka lat przed śmiercią również Freddie. Wyraźnie wzruszony May miał pewne kłopoty z opanowaniem emocji i kontrolowaniem własnego głosu, przyznać jednak trzeba, że debiut wypadł niezwykle okazale, a i głosowo gitarzysta zaprezentował się dużo lepiej niż choćby podczas późniejszych solowych tras koncertowych czy występów z Paulem Rodgersem.

Pośród wielu gwiazd muzyki pop i rocka goszczących tego dnia na scenie, znalazły się również panie. Odziana w czarną suknię, jakby żywcem wyjęta z film noir zaprezentowała się zgromadzonym na Wembley i telewidzom Annie Lennox, która brawurowo wykonała utwór Under Pressure w duecie z jego współtwórcą, Davidem Bowiem. Nie da się ukryć, napięcie było niezwykle wysokie, między wokalistami iskrzyło mocno, choć zapewne był to jedynie efekt ich scenicznych kreacji stworzonych na potrzeby tego wykonania, gdyż David cztery dni później brał ślub z Iman. Drugą, choć nie ostatnią, panią tej części występu była gwiazda pop Lisa Stansfield. I trzeba przyznać, że do utworu, który wykonała, potrafiła dopasować się niemal idealnie. Nie starając się zachować całkowitej powagi podczas śpiewania niezbyt przecież poważnego I Want to Break Free, Lisa nawiązała do teledysku promującego ten utwór i wyszła na scenę z odkurzaczem w ręku i w mocno skąpym wdzianku, do tego w wałkach na włosach. Jeśli nawet znalazł się ktoś, komu nie przypadło do gustu mocno popowe wykonanie tego utworu, to chyba każdy facet na stadionie i przed telewizorem miał w tym momencie ochotę mocno nabałaganić we własnym domu, byle tylko odwiedziła go TAKA ekipa sprzątająca.

Zarówno David, jak i Lisa nie zakończyli swoich występów na jednym utworze. Wokalistka powróciła na scenę, by wykonać z George’em Michaelem klasyk z płyty Innuendo, utwór Days Of Our Lives. Wykonanie niewątpliwie miłe dla ucha, nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że ze wzruszającego, pełnego nostalgii utworu zrobiła się w tej wersji ładnie zaśpiewana popowa balladka. George, ubrany w mocno jaskrawą marynarkę, zaśpiewał tego dnia jeszcze dwa utwory – jedną zwrotkę ’39, wykonanego przez czwórkę muzyków z przodu sceny oraz Somebody to Love. Zwłaszcza ten ostatni wzbudził uznanie widzów na stadionie i stał się chyba najbardziej znanym momentem tego koncertu. Przy pomocy The London Community Gospel Choir, George wyśpiewał klasyk z lat 70. z ogromną energią, która poniosła cały stadion. I mimo, że wykonanie to było może nieco przesłodzone, nie można odmówić wokaliście porwania chyba każdego widza. Podobne odczucia mieli też zapewne sami muzycy, gdyż kilka miesięcy później utwór ten trafił na EP-kę zatytułowaną Five Live, zawierającą również duet z Lisą Stansfield, trzy solowe utwory George’a Michaela oraz studyjną wersje Dear Friends.

Wspomniany wcześniej David Bowie, po pożegnaniu Annie Lennox, zaprosił na scenę dwójkę swoich przyjaciół – wokalistę Mott the Hoople, Iana Huntera oraz gitarzystę tego samego zespołu, a także swojego długoletniego przyjaciela i z towarzyszącego mu niegdyś zespołu Spiders from Mars, Micka Ronsona. Pierwszym wspólnie wykonanym utworem był klasyk muzyki rockowej, napisany przez Bowiego specjalnie dla Mott the Hoople utwór All the Young Dudes. Moment ten jest niewątpliwie jedną z najwspanialszych chwil w historii rocka. Na jednej scenie, w znanym utworze z lat 70., zaprezentowały się megagwiazdy muzyki rockowej: Queen, dwóch członków Mott the Hoople, David Bowie, a także Joe Elliott i Phil Collen z Def Leppard, którzy w trakcie wykonania weszli na scenę, by wspomóc swoich idoli i bliskich przyjaciół w chórkach. Joe tak wspomina tę chwilę: „Jeśli miałbym wybrać najlepszy utwór wszechczasów, byłoby to All the Young Dudes. Jeśli obejrzycie koncert pamięci Freddiego, dostrzeżecie nasze [Joego i Phila – przyp. biz] uśmiechnięte twarze. Staliśmy z boku sceny i powiedziałem do Phila – »Tam nasi idole grają najlepszy utwór wszechczasów. Jeśli teraz do nich nie dołączymy, będziemy tego żałować do końca życia«”. I dołączyli, a wykonanie to jest często uznawane za najlepszą wersję All the Young Dudes w historii.

 
Po zejściu ze sceny Elliotta, Collena i Huntera, Bowie i Ronson wraz z muzykami Queen zagrali jeszcze jeden klasyk, utwór Bowiego ‘Heroes’, po którym David wygłosił krotką przemowę zakończoną spontanicznym odmówieniem modlitwy. Gestem tym zaskoczył chyba wszystkich na stadionie oraz na scenie. Brian May później stwierdził żartobliwie, że „byłoby miło, gdyby mnie wcześniej o tym uprzedził”. Sam Bowie wydawał się mocno zaskoczony tym, co właśnie zrobił. Ten moment koncertu był też szczególny z innego powodu. Był to ostatni wielki koncert Micka Ronsona oraz jego ostatni wspólny występ ze starym przyjacielem, Davidem Bowiem. Nie dało się nie zauważyć, że Mick na Wembley był mocno wychudzony. Był wtedy już w poważnym stanie spowodowanym rakiem wątroby. Niemal równo rok później, 29 kwietnia 1993 roku, on też przegrał swoją walkę z chorobą, nie ukończywszy prac nad ostatnią solową płytą. Zrobił to za niego przyjaciel i fan, Joe Elliott.

Koncert zbliżał się powoli do końca, ale wciąż pozostały do zagrania cztery hity, w których obecność tego dnia w setliście chyba nikt nie wątpił. Pierwszymi trzema podzielili się Elton John i Axl Rose. Zaczęli od wspólnego wykonania Bohemian Rhapsody. Wyraźnie wzruszony Elton zaśpiewał, trzeba przyznać dużo niżej niż Freddie, pierwszą, balladową część. Po tradycyjnym puszczeniu z taśmy środkowego fragmentu utworu, na scenę wpadł (tak, to chyba najlepsze określenie) niezmordowany Axl i piorunująco przebrnął przez rockową część dzieła. W pełnym wzruszenia finale Axl i Elton wspólnie odśpiewali, że „nic już dla nich się nie liczy”. Trzeba przyznać, że moment ten był ostatecznym dowodem na istnienie tego dnia cudów. Jeden z najsławniejszych gejów na świecie i jego fan, człowiek, do którego przylgnęła etykietka homofoba uściskali się przy aplauzie publiczności i radosnych minach reszty muzyków.

Elton pozostał na scenie by wykonać, jak powiedział, „jeden z ulubionych utworów z płyty Innuendo, wspaniały utwór” – The Show Must Go On. Niewątpliwie mniejsze od Freddiego możliwości głosowe nadrabiał emocjami włożonymi w to wykonanie, które było pierwszą okazją do zaprezentowania tego utworu na żywo. Elton powtórzył swój występ z Queen pięć lat później, ponownie śpiewając tę kompozycję przy okazji premiery Ballet For Life w Paryżu, 17 stycznia 1997 roku. Paryskie wykonanie było pierwszym wspólnym występem na żywo wszystkich trzech żyjących muzyków Queen od czasu omawianego tu koncertu na Wembley. I jak do tej pory także ostatnim.

Wszyscy na stadionie zostali ponownie zaangażowani do pomocy przy klaskaniu chwilę później, gdy Roger zaczął wybijać chyba najsławniejszy motyw perkusyjny w historii muzyki rockowej. Trzeci raz tego wieczora na scenie pojawił się Axl Rose, trzeci raz w innym stroju i trzeci raz porwał tłum swoją energią, z jaką potraktował We Will Rock You.

Potem zagrane mogło być już tylko We Are the Champions. Przez cały wieczór na scenie prezentowali się fani i przyjaciele Freddiego i zespołu Queen. Koncert zakończyła jednak osoba, która była idolem wokalisty – Liza Minelli. O ile samo wykonanie, dalekie od rockowej stylistyki, mogło się podobać lub nie, tak finał z pewnością zalał wszystkich falą emocji. Na scenie wraz z Lizą pojawili się wszyscy aktorzy tego widowiska, a nawet lekki nadkomplet, gdyż zauważyć można było także Billy’ego Squiera, z którym współpracował w przeszłości Freddie, oraz muzyków zespołu Scorpions. Skąd się tam wzięli i dlaczego nie występowali podczas tego koncertu – do dziś nie wiadomo. Taką wiedzą dysponują chyba tylko sami zainteresowani. Nawet Nuno z Extreme, jeśli spojrzeć na jego minę, zdawał się być mocno zdziwiony ich obecnością podczas wielkiego finału.
 
Koncert ten będzie zapamiętany jako jedna z najważniejszych muzycznych imprez w historii. Taka konstelacja gwiazd zebranych w jednym miejscu nie zdarza się często. Spoglądając jednak na całość z pewnej perspektywy, uznać można, że nie wszystkie elementy tego spektaklu wypaliły w stu procentach. Część obserwatorów nie była zadowolona z faktu, że mimo przeznaczenia całości wpływów z imprezy na rzecz walki z AIDS, o samej chorobie mało kto podczas koncertu wspominał. Poza dość oficjalnym przemówieniem Elizabeth Taylor, głos w sprawie zabrali jedynie David Bowie oraz George Michael, który przestrzegł zgromadzonych przed traktowaniem HIV i AIDS jako chorób dotyczących jedynie środowisk homoseksualnych czy narkomanów. Przedstawił też dane, według których przewidywano, że w 2000 roku na całym świecie aż 40 milionów ludzi miało być zarażonych. Jak pokazały kolejne lata, naukowcy pomylili się tylko nieznacznie.

Wiele krytyki dotknęło również zespół po wydaniu koncertu, najpierw na VHS, a w 10. rocznicę wydarzenia również na DVD. Na oficjalnym DVD znalazła się jedynie druga część koncertu, w dodatku bez Innuendo, którego nie umieszczono na prośbę Planta. Również na wcześniejszym wydaniu VHS brakowało wielu fragmentów, głównie utworów z pierwszej części tego koncertu. Miejmy nadzieję, że kiedyś panowie z Queen (i jeden pan z Led Zeppelin) w końcu dojdą do wniosku, że tak ważne wydarzenie muzyczne zasługuje na to, by oglądać je w całości nie tylko na starych kasetach VHS, na których fani nagrywali koncert na żywo z telewizji, ale też w lepszej jakości DVD (lub jakiegokolwiek innego formatu przyszłości). Jak do tej pory ani 20., ani przypadająca właśnie 25. rocznica tego koncertu nie skłoniły ich jednak do tego oczywistego z punktu widzenia fanów kroku.

Ciekawostki oraz fragmenty wywiadów użyte w tym artykule pochodzą z zagranicznych stron poświęconych zespołowi, z artykułów prasowych z recenzjami koncertu oraz z głowy autora tego artykułu, w której przez ostatnie 25 lat zdążyło się nazbierać sporo mniej lub bardziej przydatnych informacji dotyczących tego zespołu jak i tego wydarzenia. Artykuł w oryginalnej formie ukazał się osiem lat temu w KYA – magazynie polskiego fanklubu Queen.

UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)

--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Dobrze wiedzieć, że jeszcze wydają coś na cześć Freddiego. Quuen to już nie to samo bez niego. Dziś ciężko wymienić artystów o równie wielkiej haryzmie na scenie, a ogólnemu talentowi Freddiego to już w ogóle nikt nie dorówna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja, Freddie był jedyny w swoim rodzaju i pod każdym względem wyprzedził epokę:)

      Usuń