niedziela, 23 kwietnia 2017

All Them Witches - Sleeping Through the War [2017]



Większość zespołów rockowych marzy obecnie, żeby nagrywać swoje płyty w Nashville – od tych małych, dla których często marzenia te będą na zawsze nieosiągalne, po największych, którzy mogą sobie na ich spełnianie pozwolić. Zespół All Them Witches nie musi jeździć do Nashville, żeby zarejestrować swój nowy album. Zespół All Them Witches jest z Nashville. W dodatku nowy album stworzył we współpracy z Dave’em Cobbem – jednym z najbardziej rozchwytywanych (zasłużenie!) producentów muzycznych, który oprócz zgarniania nagród za albumy country, znany jest przede wszystkim z czuwania nad wszystkimi płytami Rival Sons. Ale czy takie powiązania wystarczą, żebym zainteresował się wykonawcą i dał mu szansę zupełnie w ciemno? Hmm… tak, wystarczą!

Grupa nie próżnuje. Wciągu pięciu lat istnienia All Them Witches zdążyli już wydać trzy EP-ki, dwa albumy koncertowe, pięć pozapłytowych singli i przede wszystkim cztery duże albumy. Czwartym jest właśnie Sleeping Through the War – wydawnictwo, które ukazało się kilka tygodni temu. Pierwszy owoc współpracy formacji z Cobbem. Trudno powiedzieć czy to wpływ producenta na zespół, czy naturalna ewolucja brzmienia, ale Sleeping Through the War brzmi nieco mniej agresywnie i nie tak ciężko jak płyty poprzednie. Oczywiście wciąż nie jestem znawcą historii All Them Witches (do czego zdążyłem się już pośrednio przyznać we wstępie), ale udało mi się przy okazji odsłuchu nowego albumu przesłuchać dość pobieżnie poprzednie dokonania formacji i niewątpliwie da się zauważyć i przede wszystkim usłyszeć, że na nowym krążku więcej jest klimatu i zabawy formą muzyczną. To nie znaczy, że nie było tego na płytach poprzednich, ale tam jednak mocną przeciwwagę stanowiły cholernie ciężkie, przesterowane riffy i momentami niemal doomowy walec (choćby w Swallowed by the Sea z albumu Lightning at the Door). Tu jednak balans został przesunięty bardziej w stronę lżejszych klimatów, co oczywiście fanom brzmień cięższych nie musi się spodobać. Ja nie mam nic przeciwko.

To wcale nie oznacza, że nagle zrobiło się lekko, łatwo i przyjemnie. Takie numery jak Am I Going Up? czy 3-5-7 to wciąż ciężkie kawałki, tylko ten ciężar teraz trochę inaczej się objawia. Tu mamy klimat, zaduch, mrok, a nie po prostu walenie po ryju przesterowanym, smolistym riffem. Ja taki ciężar kupuję. Ale jest tu też wiele innych odcieni twórczości All Them Witches. Alabaster tworzy ciekawy, mocno psychodeliczny klimat, w którym tyleż ważny jest nagrany niby od niechcenia wokal (a raczej melodeklamacja), co z pozoru monotonne, ale odkrywające przy kolejnych odsłuchach wiele smaczków aranżacyjnych tło. Do tego momentami te instrumenty perkusyjne jakby rodem z płyt grupy Santana. Także Cowboy Kirk oparty jest na powtarzających się motywach i jednostajnym rytmie, ale całość zamiast nudzić, dość skutecznie wciąga, mimo że przecież teoretycznie nie dzieje się tu zbyt wiele. Muzycy nigdzie nie spieszą się także w zamykającym album, zdecydowanie najdłuższym numerze – Internet. To niemal dziesięć minut leniwego grania opartego na bluesowym szkielecie. Znowu więcej tu melodeklamacji niż śpiewu, a aranżacja z początku oferuje niewiele więcej niż rytmiczne bębnienie. Z czasem jednak całość rozkręca się, dochodzi sporo smaczków takich jak harmonijka, a pod koniec utwór wchodzi w klimat, który całkowicie chłonąć da się chyba tylko „pod wpływem”. Ale pierwsza część płyty jest chyba łatwiejsza w odbiorze i jednak bardziej rockowa. Choć Bulls rozpoczyna się bardzo niepozornie, a żeńskie chórki (pojawiające się w sumie w trzech numerach) i pojawiające się czasem „kosmiczne” motywy sprawiają, że całość nabiera niezwykłej lekkości, szybko znajduje się też miejsce dla ciężkich brzmień gitarowych. Zresztą druga część tej kompozycji to już rockowy jazgot na całego. Don’t Bring Me Coffee to w zasadzie psychodeliczny punk, jeśli w ogóle jest taki gatunek. To numer, który mogłaby wykonywać Nirvana, gdyby miała w składzie jakiegoś magika od zwariowanych, tajemniczych dźwięków w tle. Również w Bruce Lee – kolejnym krótszym numerze – jest sporo punkowej prostoty, choć tu chyba bardziej spod znaku The Stooges.

To nie jest płyta, która wchodzi do głowy od pierwszego odsłuchu. Przyznaję, że nawet po pięciu „posiedzeniach” ze Sleeping Through the War wiedziałem już, że podoba mi się to, co słyszę, ale kompletnie nie wiedziałem, co konkretnie mi się podoba, ani tym bardziej w jaki sposób o tym napisać. Ale krążek niewątpliwie zyskuje z kolejnymi odsłuchami, gdy można wgryźć się w to, co dzieje się na drugim czy trzecim planie i przyzwyczaić do tego dość niecodziennego połączenia różnych muzycznych bajek. Bo to w sumie ani stoner, ani czysta psychodelia, ani hard rock czy blues. To wszystkie te style plus jeszcze kilka pomniejszych podgatunków. I jakim cudem to wszystko tworzy coś sensownego? Ale tworzy i to w tym chyba jest najważniejsze. Osoby, którym grupa All Them Witches była znana już wcześniej, mogą być zaskoczone brzmieniem tej płyty, ale warto dać jej szansę. Nowym słuchaczom szczerze polecam.



UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)

--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz