wtorek, 4 kwietnia 2017

Morosity - Low Tide [2017]



Formacja Morosity pochodzi z Minneapolis i w 2011 roku wydała swój debiutancki album zatytułowany Misanthrope. Co się stało, że po – jak już zdążyłem usłyszeć – udanym debiucie na album numer dwa trzeba było czekać aż sześć lat? Tego niestety nie wiem, ale całe szczęście, że mimo długiej przerwy ta płyta jednak się ukazała. W orbicie moich muzycznych zainteresowań zespół Morosity pojawił się niedawno zupełnie znikąd i mocno niespodziewanie z miejsca zajął z tym nowym albumem miejsce w czołówce moich ulubionych płyt 2017 roku. Czym mnie tak ujęli? No cóż, większość opisywanych tu płyt to naprawdę przyjemne granie, ale też wiadomo, że wiele z tych mało znanych zespołów bazuje na bardzo podobnych pomysłach i brzmieniach, więc mimo tego, że słucha się ich dobrze, trudno posądzić młodych zazwyczaj muzyków o potrzebę odkrywania czegoś nowego w rocku. A tymczasem słuchając albumu Low Tide wydanego w tym roku przez Morosity, mam wrażenie, że oni naprawdę nie chcą brzmieć jak wszyscy inni – że ich ambicje sięgają takiego mieszania znanych już od lat składników, żeby całość brzmiała świeżo, intrygująco i za jakiś czas była natychmiastowo i jednoznacznie kojarzona właśnie z ich nazwą. Są na dobrej drodze.

Wiadomo, że w przypadku zespołów, których nazwa może zbyt wiele nie mówić czytelnikom bloga, warto czasem rzucić jakimś porównaniem, żebyście wiedzieli, czego oczekiwać na starcie. Jak zatem brzmi zespół Morosity? Wyobraźcie sobie ciężkiego rocka lat 90. (Alice in Chains, Faith No More, Life of Agony), ale zagranego pół-akustycznie, w dodatku ze sporą domieszką brzmień bliskowschodnich i z delikatnymi śladami muzyki folkowej i psychodelii. A szczegóły? Szczegóły przedstawiają się niezwykle interesująco i to od pierwszych sekund płyty, bo dwuminutowe Mind Over Matter, które służy w zasadzie za intro do płyty, od razu wprowadza kapitalny klimat brzmieniami azjatyckimi. One jeszcze wrócą, na przykład w kapitalnym Ouroboros, w którym mamy też fantastyczny zaśpiew, znakomicie pasujący do tej subtelnej muzyki, kojarzącej mi się trochę z niektórymi kompozycjami Lunatic Soul. Takie ślady wiodące nas w okolice południowo-wschodniej Europy lub nawet dalej, na Półwysep Arabski lub do środkowej Azji pojawiają się także w innych utworach na tym albumie, choć tam są w dużej mierze przykrywane rockowym instrumentarium i nie tak łatwe do wyłapania. Z kolei w Death Grip, które wbrew tytułowi jest jednym z najlżejszych utworów na albumie, genialnie sprawdzają się skrzypce oraz partie gwizdane. Do tego ten niski głos wokalisty, który niby od niechcenia śpiewa o zabijaniu. Spokojne, akustyczne granie dominuje także w Limbo (tu prym wiedzie perkusja) i Low Tide (znowu fantastycznie wplecione w całość skrzypce). W wieńczącym album Adrift świetnie sprawdziło się „rozmycie” głosu i tło w postaci morskich odgłosów. To zakończenie płyty pozwala na dobre odpłynąć, zgodnie zresztą z tytułem kompozycji. Pisałem jak do tej pory o spokojniejszych klimatach, ale w kilku utworach sporo dla siebie odnajdą fani ciężkiego, posępnego brzmienia grunge’u i rocka alternatywnego lat 90. The Answer czy Moon dość mocno odwołują się do takich właśnie brzmień, co mnie – jako osobie poznającej muzykę rockową właśnie w latach 90. – niezwykle odpowiada. Kompozycje te opierają się na akustycznej ramie, dzięki czemu całość ma sporo przestrzeni mimo intensywności tych brzmień, ale na tej ramie mamy mocniejsze, ciężkie elektryczne brzmienia. Ten kontrast chyba w największym stopniu sprawia, że tych utworów tak dobrze się słucha. Bo jest ciężko, gęsto, mrocznie, ale jednocześnie nie przytłaczająco czy hałaśliwie.

Low Tide to płyta, którą z czystym sumieniem polecę każdemu fanowi muzyki rockowej, ale przede wszystkim tym, którzy gustują w nieco mroczniejszych klimatach. Tu nic nie jest ładne, powygładzane, wypolerowane. Z niemal każdego dźwięku wyrywa się jakiś niepokój, brud i mrok. Ale nie mrok taki, jak w smutnych pseudo-ciężkich piosenkach dla depresyjnych nastolatek, tylko autentyczny mrok, wywołujący ciarki wcale nie ciężarem czy hałasem, a umiejętnym wykorzystaniem instrumentarium i zdolności kompozytorskich członków zespołu. Do tego płyta trwa niecałe 40 minut, co sprawia, że wchodzi bez popitki w całości i ani przez moment nie męczy. Pewnie gdyby tak posępny i jednak dość depresyjny klimat podano wyłącznie w postaci przytłaczających, ciężkich numerów, płyta mogłaby trochę męczyć, ale tu tego zmęczenia kompletnie nie odczuwam, bo całość płynie znakomicie, wprowadzając chwilami wręcz sielski klimat, mimo najczęściej jednak dość sporego ciężaru słów wyśpiewywanych w tych kompozycjach. To album, który intryguje od pierwszego odsłuchu, ale żeby go należycie poznać, trzeba dać sobie trochę czasu. Ja już poznałem całkiem nieźle i jestem przekonany, że ta płyta za osiem miesięcy znajdzie się wysoko w moim rankingu ulubionych wydawnictw 2017 roku.

Płytę grupy Morosity można kupić na profilu zespołu na bandcampie



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

4 komentarze:

  1. Mnie też się podoba, spróbuję ich pierwszej, czy też warto?

    OdpowiedzUsuń
  2. Już wiem jak jest jedynka.

    OdpowiedzUsuń
  3. jak to pojawił się znikąd? echhh :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no hmm w sumie znikąd :P w sensie: nie znałem i znam! "znikąd" obejmuje wszystko poza dokopaniem się samemu do tego zespołu :D także polecenie :D

      Usuń