wtorek, 28 kwietnia 2020

Pearl Jam - Gigaton [2020]


Pearl Jam to jeden z moich ulubionych zespołów wszech czasów. Załapałem się na pierwszą falę szału na ich punkcie w czasach złotej ery MTV niemal 30 lat temu, choć na dobre wkręciłem się w ich muzykę gdzieś w okolicach liceum, czyli lat temu 20. Mniej więcej od czasu wydania płyty Yield jestem już na bieżąco ze wszystkim, co robią. Na kolejne płyty zawsze czekałem z pewną ekscytacją. W tym przypadku było jednak trochę inaczej. Owszem, zagrali niedawno kapitalny koncert w Krakowie, ale kłamałbym, gdybym powiedział, że nie mogłem się doczekać nowej płyty. Poprzednia – Lightning Bolt z 2013 roku – miała swoje momenty, ale jako całość, z perspektywy czasu, przekonuje mnie chyba najmniej z całej ich dyskografii. Wydany dwa lata temu singiel Can’t Deny Me też jakoś mnie nie porwał i trochę się obawiałem, że nowa płyta wywoła u mnie głównie obojętność. I choć na pewno pozycja takich albumów jak Ten, Vs czy Yield jest w moim rankingu ulubionych płyt Pearl Jam niezagrożona, ogólne wrażenia po kilkunastu odsłuchach Gigaton są jednak pozytywne.

Zaczynają zaskakująco dynamicznie, jakby chcieli na wstępie udowodnić słuchaczom, że wciąż są zespołem opierającym się przede wszystkim na zadziorności, dynamice i rockowym brzmieniu. Kiedyś byłoby to oczywiste, ale wiadomo, że po latach nieco z tej zadziorności i buntu często gdzieś się ulatnia. W przypadku Pearl Jam mam wrażenie, że on po prostu przesunął się nieco bardziej na obszar tekstowy. Ale – jak już wspomniałem – początek jest jednak i muzycznie dość intensywny, choć pewnie gdyby włączyć te pierwsze numery młodym muzykom Pearl Jam w 1991 roku, spytaliby z zażenowaniem, co to za dziadki udają młodych gniewnych. Ale dobrze się tego słucha. Być może żaden z tych pierwszych numerów – Who Ever Said, Superblood Wolfmoon i Dance of the Clairvoyants – nie ma szans trafić do mojej czołówki ulubionych utworów Pearl Jam, nawet gdybym wybierał tylko spośród nagrań z XXI wieku, ale jako całość udanie wprowadzają nas w klimat tego albumu. Każdy jest nieco inny, każdy pokazuje, że to wszechstronna formacja, a największym zaskoczeniem jest naturalnie ostatnia z tych trzech kompozycji – pierwszy singiel utrzymany w klimatach rockowej nowej fali lat 80. i oparty w dużej mierze na intensywnej pracy sekcji rytmicznej.

Czwarty utwór na płycie też teoretycznie mógłbym wrzucić do tego samego worka numerów, które ustawiają na początku płyty odpowiedni poziom dynamiki i ciężaru, ale w tym przypadku od pierwszego odsłuchu kompozycja wpadła mi w ucho i z miejsca stała się moją ulubioną na tej płycie. W porządku, to nie jest wściekłość i agresja Porch, Spin the Black Circle czy nawet Brain of J, ale jak na grupę z trzydziestoletnim stażem panowie wykrzesali tu z siebie naprawdę sporo ikry. Na coś takiego czekałem. To wcale nie znaczy, że nie chcę od Pearl Jam rzeczy spokojnych i klimatycznych. Uwielbiam płytę Riot Act, która dla wielu jest zbyt ogniskowa i przemruczana. Ale czekałem właśnie na coś, co pokaże mi, że ten zespół potrafi wciąż zrobić naprawdę znakomity, gęsty, treściwy rockowy numer, który jednocześnie zostawałby w głowie. A Quick Escape spełnia moje oczekiwania. Dla kontrastu – pozostałe dwie kompozycje z mojego gigatonowego podium to najspokojniejsze rzeczy w zestawie – Comes Than Goes i zamykające album River Cross. Ta pierwsza to coś, co zespół w zbliżonej formie już przynajmniej kilka razy nagrywał – czyli prosty, akustyczny, trochę ogniskowy numer – ale za każdym razem sprawdza się to świetnie. Ta druga ma niesamowity klimat, w czym duża zasługa obsługiwanej przez Veddera fisharmonii, i po zakończeniu odsłuchu oszukuje nieco słuchacza, pozostawiając wrażenie z odbioru całości może nieco lepsze niż być ono powinno. Gdyby jeszcze pociągnęli tę końcówkę instrumentalnie w takim lekko psychodelicznym klimacie, jaki panuje w ostatnich sekundach płyty, byłbym bezgranicznie zachwycony. Blisko tej trójki jest jeszcze jedna kompozycja, ale mam uczucie trochę niewykorzystanego potencjału w Seven O’Clock, w którym znakomicie sprawdza się lekko psychodeliczne, klawiszowe tło, ale całość mnie nie porywa – aranżacja i brzmienie są fantastyczne, ale sam utwór jakoś nie do końca mnie przekonuje. Chcę też zwrócić uwagę na dynamikę Take the Long Way i fajnie rozkręcający się Retrograde, ale znowu w obu przypadkach czegoś mi jednak brakuje. Mam też wrażenie, że kilka rzeczy z tej płyty to raczej utwory, których za rok czy dwa nikt poza największymi fanami grupy nie będzie pamiętał, choć same w sobie absolutnie nie są wpadkami.

A skoro już jesteśmy przy pewnych niedostatkach… Muszę to z siebie wyrzucić: nie jestem przesadnym fanem wokalu Eddiego Veddera w ostatnich latach. Ja wiem, latka lecą. Wielcy wokaliści lat 70. czy 80. obecnie zazwyczaj kompletnie nie radzą sobie ze swoim starym materiałem, bo zniknęło im 75 procent głosu (no chyba, że ktoś się nazywa Glenn Hughes). Moc już nie ta, skala tym bardziej. Tu mamy trochę inny przypadek (i jednak trochę też młodszego człowieka). Magia głosu Veddera nigdy nie opierała się na skali, a raczej na jego sile i na umiejętności wyrażania z jednej strony wściekłości, z drugiej zaś czarowania „dołami”. Doły zostały – tu nie ma wątpliwości. Może dlatego w ostatnich latach tak znakomicie wypadają zazwyczaj w wykonaniu zespołu czy na solowych płytach Veddera rzeczy bardzo stonowane. Tu zastrzeżeń brak. Niestety przy dynamicznych numerach, które wymagają większej intensywności śpiewu, mamy wokalistę, który brzmi, jakby bardzo chciał wydobyć z siebie tę dawną zawziętość, ale nie wystarcza pary. Zamiast przeszywającego dźwięku mamy drżenie. W Never Destination wychodzi to jeszcze całkiem nieźle, ale są na tej płycie utwory, przy których robi mi się trochę smutno z powodu mocy wokalu, a raczej jej braku. Dla jasności – absolutnie Veddera za to nie winię. Biologii się nie oszuka.

Pearl Jam wciąż zabiera głos w sprawach społecznych, politycznych, środowiskowych – okładka i tytuł płyty wprost nawiązują do kryzysu klimatycznego, a w tekstach tradycyjnie obrywa się też politykom. Być może głos ten, podobnie jak wokal Veddera, nie jest już tak donośny jak 20 czy 30 lat temu, ale wciąż warto mu się przysłuchać. Choćby dlatego, że Pearl Jam to jeden z ostatnich wielkich zespołów rockowych, zdolnych porwać masy, wypełniać stadiony i odważnie wypowiadać się w czasach, kiedy w największe muzyczne przeboje zaangażowanych jest trzech tekściarzy i siedmiu producentów, a efekt finalny to dwudziestokrotne powtarzanie dwóch czy trzech zdań, najczęściej zresztą niezbyt odkrywczych. Czy w związku z tym patrzę na nowe dokonania zespołu troszkę bardziej tolerancyjnie? Pewnie tak. Być może gdyby tę płytę nagrała formacja zupełnie mi nieznana, nie dałbym jej czwartej czy piątej szansy. Zostawiłbym sobie na dysku ze dwa czy trzy najlepsze kawałki i nigdy nie wrócił do reszty. Ale ponieważ to Pearl Jam, przesłuchałem ten album kilkanaście razy przed napisaniem tego tekstu i przyznaję, że moje ogólne odczucia są jednak pozytywne. Nie entuzjastyczne – pozytywne. Czy będę wracał do tej płyty w całości za rok, dwa albo pięć? Nie wiem. W ostatnich latach, gdy mam ochotę posłuchać tego zespołu, włączam Ten albo Yield, czasami Riot Act lub Backspacer (głównie dla kapitalnej końcówki). Binaural w ostatnim dziesięcioleciu wyjąłem z pudełka może dwa razy, choć doceniam to, co zespół próbował osiągnąć na tamtym albumie. Vitalogy też nie słuchałem od wieków, a przecież są tam tak świetne rzeczy jak Better Man, Corduroy czy wspomniane już Spin the Black Circle. Trudno mi przewidzieć w tym momencie, jak będzie z Gigaton. „Czas pokaże” to jedna z najbardziej oklepanych i wkurzających mnie fraz w historii ludzkości, ale hmm… no… czas pokaże.


1. Who Ever Said (5:11)
2. Superblood Wolfmoon (3:49)
3. Dance of the Clairvoyants (4:26)
4. Quick Escape (4:47)
5. Alright (3:44)
6. Seven O'Clock (6:14)
7. Never Destination (4:17)
8. Take the Long Way (3:42)
9. Buckle Up (3:37)
10. Comes Than Goes (6:02)
11. Retrograde (5:22)
12. River Cross (5:53)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Płyta przeleciała mi przez uszy niewielki osad zostawiając. Natomiast -
    Stara miłość do rocka progresywnego nie rdzewieje i choć bywają długie miesiące bez niego, to jednak wciąż liczę na ukazanie się dobrych płyt z tego gatunku.
    I trafiłem wreszcie na taką. To grupa Superthousand a ich płyta to: „#TRNSIT”
    Uwaga! To niemiecka grupa…
    To, że ich muzyka nie nastraja do najechania na Polskę to mało powiedziane. Koniecznie trzeba dodać, że śpiewający gitarzysta dysponuje ciepłym głosem, który w dodatku umie wykorzystać w sposób nie przypominający komunikatów frontowych.
    Będę miał ich na oku, bo jak wiadomo: dobry czy zły- Niemca lepiej mieć na oku. Na razie mam ich w uszach, z czego jestem zadowolony.
    Nie znalazłem ich na BC to polecam próbkę: https://www.youtube.com/watch?v=zf3n7-ZsbKA

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam Ten debiut Pearl Jam. Mam do dziś kasetę. Wzięło mnie wtedy. Żadnej płyty później nie wysłuchałem w całości, ale niektóre kawałki wpadały mi w ucho. Tak samo teraz, te singlowe utwory mi leżą, zwłaszcza trzeci.

    OdpowiedzUsuń