piątek, 10 kwietnia 2020

King Buffalo - Dead Star [2020]


Dziwny podział stosują muzycy King Buffalo. Granica między EP-kami a płytami długogrającymi w przypadku ich dyskografii jest nie tyle cienka, ile niezwykle zawiła, pokręcona i trudna do ogarnięcia. Oficjalnie zatem ich nowe wydawnictwo – Dead Star – to piątka EP-ka w dorobku formacji (a może czwarta, jeśli nie liczyć dema lub splitu z nieistniejącym już niestety szwedzkim Le Bétre?), który uzupełniają też dwie duże płyty. Ale co to za EP-ka, skoro nawet bez dodatkowego utworu – okrojonej mocno wersji najdłuższej kompozycji z krążka – wydawnictwo trwa ponad 35 minut? To jednak w zasadzie niezbyt istotne szczegóły. Najważniejsze, że te 35 minut to po raz kolejny kapitalna muzyka od kwartetu ze stanu Nowy Jork.

Płyta (bo tego będę się jednak trzymał) składa się z pięciu kompozycji i o dziwo większość stanowią krótsze, niespełna czterominutowe kawałki. Echo of a Waning Star to bardzo subtelny, niezwykle przyjemnie kołyszący, najkrótszy na płycie numer, który sam w sobie może zostawiałby uczucie pewnego niedosytu, ale w kontekście całej płyty sprawdza się bardzo dobrze. Ecliptic to chyba największe zaskoczenie – czterominutowy odlot w klimatach psychodelii połączonej z wpływami synthwave z lat 80. Taka alternatywna wersja soundtracku Miami Vice autorstwa Jana Hammera. Zupełnie się tego nie spodziewałem, ale wyszło kapitalnie. Chciałbym częstszych wycieczek zespołu w takie muzyczne rejony. Kto wie – może ten numer to właśnie taki mały lot testowy? Trzeci z krótszych kawałków to utwór tytułowy, który wieńczy płytę. Początkowo wczesno-floydowy, w spokojnym, letnim klimacie, z dominacją gitary akustycznej, z czasem rozkręca się i przybiera na mocy, nie wychodząc jednak poza leniwe tempo i równie leniwy klimat.

Zostały tylko dwa numery, ale za to trwają one w sumie ponad 24 minuty, stanowią więc zdecydowaną większość materiału zawartego na Dead Star. Eta Carinae od pierwszych sekund wyróżnia się na tej płycie dynamiką. Przez większość czasu na tej płycie zespół raczej buduje klimat, zapewnia przyjemne kołysanie, ewentualnie kosmiczno-senną podróż lub przenosi nas na nadrzeczne łąki w środku lata, a tymczasem w tym numerze panowie od razu przechodzą do rzeczy motorycznym motywem przewodnim. Wcale nie jest przesadnie ciężko, ale tę dynamikę, którą w dużej mierze zapewnia oczywiście pracująca mocno sekcja rytmiczna, czuć natychmiast. Mamy tu też trochę cięższych riffów i solidnego łojenia oraz stosowną porcję gitarowych partii solowych. Świetnie sprawdzają się zwłaszcza wishbonowe gitarowe dwugłosy.

Na koniec ponad szesnastominutowy kolos – Red Star. Na koniec tego opisu, bo płytę ta kompozycja otwiera. To z pewnością nie jest numer dla tych, którzy szukają w muzyce przede wszystkim zwartego przekazu i mocnego kopa od samego początku. Całość rozwija się bardzo powoli, dominuje mroczny klimat, plemienne rytmy wybijane przez perkusistę i niezwykle oszczędny aranż. Za to brzmi to absolutnie fantastycznie. Proste środki – genialny efekt. Dopiero w drugiej połowie utworu stopniowo zespół wchodzi w strefę gęstszego brzmienia i większego ciężaru. Znakomite wejście gitary na sam początek ósmej minuty utworu zwiastuje zmianę natężenia dźwięku. Na pierwszy plan wychodzą mocne gitary, wokalista – wcześniej dość oszczędnie posługujący się emocjami w swoim głosie – śpiewa mocniej, niemal wyszarpując słowa z własnego gardła, a całość nagle robi się naprawdę potężna. Sporo roboty ma tu też perkusista grupy, który wcześniej głównie uczestniczył w seansach hipnozy serwowanych przez cały zespół, a w ostatnich minutach tej kompozycji w końcu może pokazać, że wie, do czego to wszystko, za czym siedzi, służy. Ta końcówka to już rasowy psychodeliczny stoner-doom w najlepszym wydaniu.

OK, być może jest to wydawnictwo lekko niespójne w tym sensie, że w zasadzie każdy numer jest kompletnie z innej bajki. Może właśnie dlatego sam zespół traktuje Dead Star jako EP-kę, a nie duży album. W końcu wielu wykonawców właśnie tak podchodzi do małych płyt – że wszystko jest na nich dopuszczalne i niekoniecznie musi do siebie pasować. Jeśli tak właśnie kombinowali, to w pełni to rozumiem. Ale ten brak spójności zupełnie mi nie przeszkadza, bo każda z tych kompozycji – nawet te krótkie przerywniki – brzmi bardzo ciekawie i naturalnie dla King Buffalo. Każda może być wyznacznikiem kierunku podejmowanego przez zespół na kolejnej płycie. King Buffalo nie zawodzi i po raz kolejny oferuje wydawnictwo, które będzie się biło o moją roczną czołówkę. Cholera, to może być nawet mój ulubiony krążek w dotychczasowej dyskografii tego zespołu! Wielkie brawa.

Zachęcam do odsłuchu wydawnictwa na profilu grupy w serwisie Bandcamp.


1. Red Star (16:21)
2. Echo of a Waning Star (3:04)
3. Ecliptic (3:51)
4. Eta Carinae (8:01)
5. Dead Star (3:57)


--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

6 komentarzy:

  1. Zaczęłam słuchać i muszę powiedzieć, że klimat muzyki bardzo mi pasuje. Nie znałam zespołu, więc bardzo się cieszę, że tu trafiłam. Dzięki za polecenie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Już pisałem, dla mnie bomba!
    Z nieco innej bajki ale dobre, moim zdaniem godne polecenia:
    https://myarrival.bandcamp.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak coś mi nazwa sie kojarzyła. okladka i tytul rozwiały watpliwosci - mieli utwor dnia w rockserwis.fm i jak wrzucałem info na strone i fb, to mi sie okladka w oczy rzucila :D ale jeszcze nie sluchalem.

      Usuń
    2. No to warto posłuchać, bo są tam chwile tak czarowne, że aż kura cierpnie i krzywe jajka znosi... ;-)

      Usuń
  3. Trzeba być mocno skoncentrowany, żeby dotrwać do 10 minuty w otwarciu. Ja bym to trochę skrócił, ale psychodelia rządzi się swoimi prawami i ....odpowiednim czasem 😉. Całościowo świetny klimat. Warto mieć w kolekcji.

    OdpowiedzUsuń
  4. Prawda to prawda. Kolejny świetny i nietuzinkowy album. Mają te chłopaki coś w sobie. Na pewno talent i umiejętności. Aranżacyjnie również jest całkiem dobrze. No i wokal jest taki uspakajając-przyjemny. Pasuje tu w punkt.
    Stawiam ich już teraz, na równi z All Them Witches.

    OdpowiedzUsuń