Czy nagrywanie przez byłych
muzyków znanych grup płyt, na których prezentują nowe wersje starych kompozycji
tych zespołów, to jakaś nowa moda? Ciekawe czy Steve Hackett i jego albumy z
serii Genesis Revisited były
inspiracją dla Uliego Jona Rotha – pewnie tak, bo nawet tytuł najnowszego
krążka niemieckiego gitarzysty, Scorpions
Revisited, brzmi przecież jakby znajomo. Pewnie mógłbym się teraz zacząć
wyzłośliwiać, że muzyczny weteran przeszłości się chwyta, ale w sumie ta płyta
może zdziałać więcej dobrego, niż może się wydawać na pierwszy rzut ucha. Wobec
absolutnej żenady, którą serwują na tegorocznym albumie panowie z obecnego
wcielenia niemieckiej legendy rocka, krążek przypominający, że ten zespół
kilkadziesiąt lat temu grał naprawdę dobrą muzykę, nie jest chyba takim złym
pomysłem. Zwłaszcza, jeśli w odświeżonej formie utwory te podaje człowiek,
który był przecież za nie współodpowiedzialny i w dużej mierze tworzył
brzmienie zespołu w połowie lat 70. Roth do współpracy zaprosił mało znanych głównie
niemieckich muzyków oraz angielskiego wokalistę Nathana Jamesa z grupy
Inglorious (też raczej anonimowej dla przeciętnego słuchacza muzyki rockowej).
Efektem jest 19 kompozycji Scorpionsów zarejestrowanych od nowa, tworzących
razem podwójny, ponadstuminutowy album.
Oczywiście najbardziej naturalnym
problemem, z którym musiał zmierzyć się gitarzysta, był dylemat – czy pozostać
wiernym oryginałom, czy trochę przy nich pomieszać. Przesadne ingerowanie w
strukturę utworów pewnie nie zostałoby przyjęte przychylnie przez fanów
Scorpions, ale z drugiej strony – jaki jest sens w nagrywaniu tych kompozycji
po raz kolejny nuta w nutę tak samo? Na szczęście – jak to często bywa w
przypadku takich albumów – Roth postanowił znaleźć złoty środek. Baza jest taka
sama, ale tu i ówdzie pojawiają się różne smaczki i ozdobniki, których w
oryginałach nie uświadczymy, jak choćby bardzo przyjemny wstęp do In Trance – chyba mojej ulubionej
kompozycji w dorobku niemieckiej grupy. Przy okazji trochę za dużo w tym
numerze niepotrzebnego efekciarstwa gitarowego, ale jestem to w stanie wybaczyć
– w końcu to solowa płyta gitarzysty, więc można się było spodziewać, że
gitarowych ozdobników może tu być więcej niż w wersjach oryginalnych. Przy tego
typu albumach naturalnie oprócz samego wykonania, duże znaczenie ma jakość
oryginalnych kompozycji, nic więc dziwnego, że do numerów, których słucha się
tu najprzyjemniej, należą największe dzieła wczesnego okresu działalności
Scorpionsów – otwierające album The Sails
of Charon, hendrixowski Yellow Raven
(znakomity klimat, ale też mistrzowskie wokale, jakże różne od pierwowzoru) czy
wieńczący płytę jedenastominutowy kolos – Fly
to the Rainbow. Absolutnie genialny kawałek z czasów, gdy Scorpionsi byli
wymieniani jako przedstawiciele niemieckiego krautrocka – muzyki opartej na
długich improwizacjach instrumentalnych z naleciałościami sceny
psychodelicznej. Ten numer naprawdę stworzył ten sam zespół, który jest
odpowiedzialny za Moment of Glory, You and I czy koszmarek z najnowszej
płyty, Rollin’ Home?
Jedną z największych zalet tej
płyty jest to, że taki gość jak ja – osoba lubiąca numery starych Scorpionsów,
ale nie będąca fanem grupy i nie zbierająca wszystkich jej płyt – może
przypomnieć sobie o dawno zapomnianych skarbach z dyskografii tego zespołu lub
nawet poznać kompozycje, które wcześniej jakoś umknęły uwadze. Takie Crying Days to fantastyczny numer z
kontrowersyjnej płyty Virgin Killer
(no dobrze, kontrowersyjna – i to jak cholera – była przede wszystkim jej
okładka), ale jakoś nigdy nie zwrócił mojej uwagi… aż do teraz. Roth tnie tu aż
miło. W niektórych kompozycjach Scorpionsi już wtedy wpadali w patos i to
słychać także w tych nowych wykonaniach, ale Crying Days to po prostu czysty, prawdziwy hard rock z wyśmienitymi
gitarami. Powala też dynamiczne Polar
Nights z tej samej płyty. Świetnie brzmią tu nie tylko gęste, wwiercające
się w głowę gitary, ale także wokale. Do tej samej kategorii ponownych odkryć mógłbym
zaliczyć numer Sun in My Hand, w
oryginale śpiewany przez Rotha na płycie In
Trance. Zupełnie zapomniałem o istnieniu takiego utworu, a przecież ta
partia nałożonych na siebie ścieżek gitary absolutnie powala. Z kolei Dark Lady – kolejny mało znany numer, w
którym w oryginale także śpiewał Roth – na płycie In Trance trwał zaledwie trzy i pół minuty. Tu po dodaniu obszernej
partii instrumentalnej rozrasta się do ponad ośmiu minut gitarowego szaleństwa.
Czy wydanie tej płyty to próba
łatwego przypomnienia o sobie fanom rocka? Pewnie w jakimś stopniu tak. W końcu
ile osób sięgnęłoby po zwykłą, kolejną płytę solową Rotha? Ja pewnie nie, bo i
nigdy nie czułem potrzeby poznawania poprzednich. A jednak album Scorpions Revisited przyciągnął moją
uwagę. Wybaczam Uliemu to małe pójście na łatwiznę, bo dzięki niemu być może
więcej osób, które Scorpionsów kojarzą tylko z ckliwych balladek, przypomni
sobie, że ta kapela kiedyś naprawdę solidnie łoiła i zanim zmieniła się w bandę
nudziarzy, potrafiła tworzyć porywające, nieoczywiste kompozycje wypełnione
gitarowym atakiem. Być może nie wszystkie numery, które Uli przypomniał na Scorpions Revisited to najwyższa rockowa
liga – w końcu nawet na tych pierwszych płytach zespołu trafiały się rzeczy
zwyczajnie przeciętne – ale jeśli ten album przekona choćby mały procent fanów
rocka, że warto sięgnąć po stare nagrania grupy z Hanoweru, to chyba było warto
tę płytę nagrywać i wydawać.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Bardzo lubię albumy Scorpions z Rothem, ale "Scorpions Revisited" zupełnie nie przypadł mi do gustu. Może ze względu na przywiązanie do wersji oryginalnych, a może przez kiepski wokal... Bo muzycznie nie jest źle. Pod tym względem wiele zyskał np. "The Sails of Charon", który na "Taken By Force" kończy się zbyt nagle, a tutaj został ciekawie rozbudowany.
OdpowiedzUsuńniektóre numery brzmią tak, jakby w wersjach oryginalnych reszta zespołu powstrzymywała rotha przed dłuższymi gitarowymi szalenstwami, a tu mogl sie w koncu na nikogo nie ogladac i troche od siebie dodac. stąd w takim sails of charon faktycznie te partie dluzsze, w wielu innych numerach zresztą tez. wokale hmmm powiedzialbym, ze poprawne, bez szalu. w niektorych numerach mi sie podobają, w innych mniej. generalnie tam gdzie jest troche bardziej power/heavumetalowo w kwestii wokali, to srednio mi sie to podoba. jak jest bardziej blues/hardrockowo, to brzmi to lepiej.
UsuńPrzyjemny album, bardzo dobry dobór utworów i wspaniałe onanizmy Rotha ;). The Sails of Charon porwał mnie chyba najbardziej. Zabawne jest jednak to, że mimo oczywistego związku ze Scorpionsami, cały krążek w ogóle nie brzmi jakby kiedykolwiek mógł wyjść pod szyldem Klausa i Spółki. Z jednej strony to świetnie, bo nie ma wrażenia odgrzewania kotleta, ale jednak z drugiej strony czuję w związku z tym niedosyt. No i Pan Wokalista jak dla mnie jest mocno nijaki. Niby kawał rockowego głosu, ale jakoś tak się nie wybija. Wiadomo - nie oczekiwałem kopii Meinego, ale w tych utworach przydałby się ktoś ciekawszy za mikrofonem. Tak czy siak, Scorpions Revisited >>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>> Return to Forever :P.
OdpowiedzUsuń