piątek, 24 kwietnia 2015

Uli Jon Roth - Scorpions Revisited [2015]


Czy nagrywanie przez byłych muzyków znanych grup płyt, na których prezentują nowe wersje starych kompozycji tych zespołów, to jakaś nowa moda? Ciekawe czy Steve Hackett i jego albumy z serii Genesis Revisited były inspiracją dla Uliego Jona Rotha – pewnie tak, bo nawet tytuł najnowszego krążka niemieckiego gitarzysty, Scorpions Revisited, brzmi przecież jakby znajomo. Pewnie mógłbym się teraz zacząć wyzłośliwiać, że muzyczny weteran przeszłości się chwyta, ale w sumie ta płyta może zdziałać więcej dobrego, niż może się wydawać na pierwszy rzut ucha. Wobec absolutnej żenady, którą serwują na tegorocznym albumie panowie z obecnego wcielenia niemieckiej legendy rocka, krążek przypominający, że ten zespół kilkadziesiąt lat temu grał naprawdę dobrą muzykę, nie jest chyba takim złym pomysłem. Zwłaszcza, jeśli w odświeżonej formie utwory te podaje człowiek, który był przecież za nie współodpowiedzialny i w dużej mierze tworzył brzmienie zespołu w połowie lat 70. Roth do współpracy zaprosił mało znanych głównie niemieckich muzyków oraz angielskiego wokalistę Nathana Jamesa z grupy Inglorious (też raczej anonimowej dla przeciętnego słuchacza muzyki rockowej). Efektem jest 19 kompozycji Scorpionsów zarejestrowanych od nowa, tworzących razem podwójny, ponadstuminutowy album.

Oczywiście najbardziej naturalnym problemem, z którym musiał zmierzyć się gitarzysta, był dylemat – czy pozostać wiernym oryginałom, czy trochę przy nich pomieszać. Przesadne ingerowanie w strukturę utworów pewnie nie zostałoby przyjęte przychylnie przez fanów Scorpions, ale z drugiej strony – jaki jest sens w nagrywaniu tych kompozycji po raz kolejny nuta w nutę tak samo? Na szczęście – jak to często bywa w przypadku takich albumów – Roth postanowił znaleźć złoty środek. Baza jest taka sama, ale tu i ówdzie pojawiają się różne smaczki i ozdobniki, których w oryginałach nie uświadczymy, jak choćby bardzo przyjemny wstęp do In Trance – chyba mojej ulubionej kompozycji w dorobku niemieckiej grupy. Przy okazji trochę za dużo w tym numerze niepotrzebnego efekciarstwa gitarowego, ale jestem to w stanie wybaczyć – w końcu to solowa płyta gitarzysty, więc można się było spodziewać, że gitarowych ozdobników może tu być więcej niż w wersjach oryginalnych. Przy tego typu albumach naturalnie oprócz samego wykonania, duże znaczenie ma jakość oryginalnych kompozycji, nic więc dziwnego, że do numerów, których słucha się tu najprzyjemniej, należą największe dzieła wczesnego okresu działalności Scorpionsów – otwierające album The Sails of Charon, hendrixowski Yellow Raven (znakomity klimat, ale też mistrzowskie wokale, jakże różne od pierwowzoru) czy wieńczący płytę jedenastominutowy kolos – Fly to the Rainbow. Absolutnie genialny kawałek z czasów, gdy Scorpionsi byli wymieniani jako przedstawiciele niemieckiego krautrocka – muzyki opartej na długich improwizacjach instrumentalnych z naleciałościami sceny psychodelicznej. Ten numer naprawdę stworzył ten sam zespół, który jest odpowiedzialny za Moment of Glory, You and I czy koszmarek z najnowszej płyty, Rollin’ Home?

Jedną z największych zalet tej płyty jest to, że taki gość jak ja – osoba lubiąca numery starych Scorpionsów, ale nie będąca fanem grupy i nie zbierająca wszystkich jej płyt – może przypomnieć sobie o dawno zapomnianych skarbach z dyskografii tego zespołu lub nawet poznać kompozycje, które wcześniej jakoś umknęły uwadze. Takie Crying Days to fantastyczny numer z kontrowersyjnej płyty Virgin Killer (no dobrze, kontrowersyjna – i to jak cholera – była przede wszystkim jej okładka), ale jakoś nigdy nie zwrócił mojej uwagi… aż do teraz. Roth tnie tu aż miło. W niektórych kompozycjach Scorpionsi już wtedy wpadali w patos i to słychać także w tych nowych wykonaniach, ale Crying Days to po prostu czysty, prawdziwy hard rock z wyśmienitymi gitarami. Powala też dynamiczne Polar Nights z tej samej płyty. Świetnie brzmią tu nie tylko gęste, wwiercające się w głowę gitary, ale także wokale. Do tej samej kategorii ponownych odkryć mógłbym zaliczyć numer Sun in My Hand, w oryginale śpiewany przez Rotha na płycie In Trance. Zupełnie zapomniałem o istnieniu takiego utworu, a przecież ta partia nałożonych na siebie ścieżek gitary absolutnie powala. Z kolei Dark Lady – kolejny mało znany numer, w którym w oryginale także śpiewał Roth – na płycie In Trance trwał zaledwie trzy i pół minuty. Tu po dodaniu obszernej partii instrumentalnej rozrasta się do ponad ośmiu minut gitarowego szaleństwa.

Czy wydanie tej płyty to próba łatwego przypomnienia o sobie fanom rocka? Pewnie w jakimś stopniu tak. W końcu ile osób sięgnęłoby po zwykłą, kolejną płytę solową Rotha? Ja pewnie nie, bo i nigdy nie czułem potrzeby poznawania poprzednich. A jednak album Scorpions Revisited przyciągnął moją uwagę. Wybaczam Uliemu to małe pójście na łatwiznę, bo dzięki niemu być może więcej osób, które Scorpionsów kojarzą tylko z ckliwych balladek, przypomni sobie, że ta kapela kiedyś naprawdę solidnie łoiła i zanim zmieniła się w bandę nudziarzy, potrafiła tworzyć porywające, nieoczywiste kompozycje wypełnione gitarowym atakiem. Być może nie wszystkie numery, które Uli przypomniał na Scorpions Revisited to najwyższa rockowa liga – w końcu nawet na tych pierwszych płytach zespołu trafiały się rzeczy zwyczajnie przeciętne – ale jeśli ten album przekona choćby mały procent fanów rocka, że warto sięgnąć po stare nagrania grupy z Hanoweru, to chyba było warto tę płytę nagrywać i wydawać.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

3 komentarze:

  1. Bardzo lubię albumy Scorpions z Rothem, ale "Scorpions Revisited" zupełnie nie przypadł mi do gustu. Może ze względu na przywiązanie do wersji oryginalnych, a może przez kiepski wokal... Bo muzycznie nie jest źle. Pod tym względem wiele zyskał np. "The Sails of Charon", który na "Taken By Force" kończy się zbyt nagle, a tutaj został ciekawie rozbudowany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niektóre numery brzmią tak, jakby w wersjach oryginalnych reszta zespołu powstrzymywała rotha przed dłuższymi gitarowymi szalenstwami, a tu mogl sie w koncu na nikogo nie ogladac i troche od siebie dodac. stąd w takim sails of charon faktycznie te partie dluzsze, w wielu innych numerach zresztą tez. wokale hmmm powiedzialbym, ze poprawne, bez szalu. w niektorych numerach mi sie podobają, w innych mniej. generalnie tam gdzie jest troche bardziej power/heavumetalowo w kwestii wokali, to srednio mi sie to podoba. jak jest bardziej blues/hardrockowo, to brzmi to lepiej.

      Usuń
  2. Przyjemny album, bardzo dobry dobór utworów i wspaniałe onanizmy Rotha ;). The Sails of Charon porwał mnie chyba najbardziej. Zabawne jest jednak to, że mimo oczywistego związku ze Scorpionsami, cały krążek w ogóle nie brzmi jakby kiedykolwiek mógł wyjść pod szyldem Klausa i Spółki. Z jednej strony to świetnie, bo nie ma wrażenia odgrzewania kotleta, ale jednak z drugiej strony czuję w związku z tym niedosyt. No i Pan Wokalista jak dla mnie jest mocno nijaki. Niby kawał rockowego głosu, ale jakoś tak się nie wybija. Wiadomo - nie oczekiwałem kopii Meinego, ale w tych utworach przydałby się ktoś ciekawszy za mikrofonem. Tak czy siak, Scorpions Revisited >>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>> Return to Forever :P.

    OdpowiedzUsuń