Szwedzi z Beardfish to jeden z
tych zespołów, których płyty być może nie należą do absolutnej czołówki moich
ulubionych albumów, ale za to jeszcze nigdy mnie nie zawiodły poziomem swoich
kolejnych wydawnictw. Kolejne dzieła tej grupy co prawda nie powalają mnie na
łopatki, nie oszałamiają i nie pochłaniają mnie bez reszty, lecz jednocześnie
lubię do nich wracać nawet po latach, co nie jest takie oczywiste w przypadku
wszelkich nowopoznanych sensacji, które czasami tracą moje zainteresowanie tak
szybko, jak wcześniej je zdobyły. Grupa Beardfish stała się dla mnie synonimem
progresywnej solidności, co można odczytywać zarówno w pozytywnym, jak i w
negatywnym kontekście. Na swoją ósmą płytę studyjną kazali czekać aż dwa i pół
roku, co jest zdecydowanie najdłuższą przerwą od czasu debiutu i krążka numer
dwa, ale może to i dobrze – przesyt materiałem niejednego artystę już zgubił w
oczach fanów (prawda, panie Bonamassa?).
Początek przynosi zaskoczenie –
smyki w albumowym intro brzmią niemal filmowo. Jednak wraz z początkiem Hold On obawy mijają – Szwedzi nie
zafundowali nam jesienno-filmowej płyty z rzewnymi melodiami. Wręcz przeciwnie
– Hold On, czyli właściwe rozpoczęcie
albumu, to numer dynamiczny, oparty na mocnym rytmie, nieco funkującym basie i
typowym dla Beardfish połączeniu energii i lekkości. Niby numer ma prawie 8
minut, ale brzmi niemal przebojowo, oczywiście jak na ten gatunek muzyki i
kompozycję, której daleko do typowo zwrotkowo-refrenowej struktury. Choćbym nie
wiem jak próbował, początkowy motyw z Comfort
Zone cały czas kojarzy mi się z początkiem ostatniej części Octavarium wiadomego zespołu. Ale sam
utwór to typowy dla Beardfish spokojny, powoli rozwijający się numer, w którym
przez dłuższy czas główna melodia prowadzona jest przez instrumenty klawiszowe.
Jest tu i coś z teatralności wczesnego Genesis i z wytworności Yes, a także
pewnej niemal popowej przebojowości nagrań Neala Morse’a, ale przede wszystkim
jest bardzo… beardfishowo. To cenna umiejętność – wypracować taką mieszankę
wkładu własnego i inspiracji różnymi znanymi artystami, by móc się pochwalić charakterystycznym
stylem. Oczywiście nie ucieknie się od pewnych porównań, ale to po prostu
Beardfish. Dość ciekawie jest w Can You
See Me Now. To z pozoru prosta popowa piosenka, ale w starym dobrym stylu.
Jest tu i trochę z Beatlesów w zakresie melodii, nieco także z Queen w temacie
gitar i połączenia tego instrumentu z fortepianem (w ogóle taki trochę klimat
rodem z Killer Queen momentami).
Największym brzmieniowym
zaskoczeniem jest kompozycja Daughter /
Whore, która brzmi momentami niemal jak jakieś garażowe demo metalowego
zespołu z lat 80. Nie żartuję! Naturalnie to wszystko jest bardziej
przemyślane, wielowątkowe, ale muzycznie chwilami jest ogień, kop w jaja i
bezpretensjonalna młócka, o którą panów z Beardfish na tej płycie chyba nie
podejrzewałem. Klimat jest ponury, gitary głośne, w tle zdrowo porąbany jazgot,
a riffy niczym na pierwszych płytach Dream Theater. Jak tu się nie cieszyć? To
zdecydowanie najintensywniejszy kawałek na płycie, ale mocno jest też w King – tu mamy wręcz metalowy riff
gitarowy, choć oczywiście całość poddana jest z pewną beardfishową lekkością.
Ale takie bardziej intensywne momenty są tu potrzebne. Na albumie dominują
raczej spokojniejsze klimaty i te kilka chwil z bardziej dynamiczną muzyką to
udane uzupełnienie brzmienia płyty, nawet jeśli wspomniany King jest nieco chaotyczny. Najwyraźniejsze ślady hard rocka
odnajdziemy dość spodziewanie w kompozycji Ode
to the Rock’n’Roller. Jest dynamicznie, organy robią znakomite tło, a kiedy
trzeba, wychodzą na pierwszy plan i wspólnie z gitarą zapewniają miłą muzyczną
podróż do lat 70., ale mam wrażenie, że kompozycja jest trochę przekombinowana
i zwyczajnie za długa. Mam wątpliwości, czy tu był pomysł na 15 minut, ale
intensywniejsze fragmenty gitarowo-organowe i napędzający wszystko bas oraz
nieco histeryczne zaśpiewy z pewnością przykuwają uwagę. To Beardfish w trochę
horrorowym wydaniu – może chwilami brzmi to jak prosta, hałaśliwa rockowa rąbanina,
ale na szczęście panowie dość często przeskakują z klimatu w klimat, nie
pozwalając na przyzwyczajenie się do jednego muzycznego motywu.
+4626-COMFORTZONE (ciekawe, czy kiedyś nauczę się zapisywać ten
tytuł bez ściągi) to płyta dużo spokojniejsza i łagodniejsza od poprzedniczek.
Mniej tu elementów hardrockowych, które grupa odważniej wykorzystywała na
poprzednich płytach, choć od czasu do czasu panowie uderzają nieco mocniej.
Jest niezwykle przyjemnie i – co ważne – w stylu Beardfish. Mogłoby się
wydawać, że grupa z kilkunastoletnim stażem, która dość odważnie czerpie z
klasyki rocka progresywnego, nie ma prawa mieć własnego stylu, ale nie w tym
przypadku. Na każdym kolejnym albumie Beardfish słychać pewne nieodłączne cechy
ich muzyki, które niezbicie dowodzą, że to muszą być właśnie oni. Pomaga też na
pewno charakterystyczny głos Rikarda Sjöbloma, który nie tylko barwą, ale i
akcentem sprawia, że trudno pomylić go z kimkolwiek innym. Przyznam szczerze –
ta płyta nie wprowadzi rewolucji w moim postrzeganiu Beardfish. W dalszym ciągu
są dla mnie zespołem, który nie nagrywa słabych płyt, ale jednocześnie nie jest
w stanie wskoczyć w okolice podium w grudniowych podsumowaniach moich
ulubionych albumów wydanych w danym roku. Może to po prostu nie jest w tej
chwili to, czego najbardziej potrzebuję, ale potrafię docenić, że po raz
kolejny zarejestrowali utwory, których bardzo dobrze mi się słucha. I co ważne
– nie próbują na siłę nagrywać w kółko tego samego. Zeszli ze ścieżki, którą
podążali przez kilka poprzednich lat. Czy wyszło lepiej niż na poprzednich
dwóch płytach? Nie wiem, ale na pewno jest ciekawie. Nie mogę wykluczyć, że za
jakiś czas dojdę do wniosku, że +4626-COMFORTZONE
to moja ulubiona płyta Beardfish, ale na razie tak odważnych deklaracji składać
nie będę.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz