piątek, 24 lipca 2015

Bison Machine - Hoarfrost [2015]


Amerykańska kapela Bison Machine musiała zwrócić moją uwagę swoją nazwą, więc kiedy okazało się, że za rogatym jegomościem z okładki nie kryją się żadne wrzask-metale, a mieszanka stonera, doom rocka i klasycznego hard rocka, postanowiłem z kilkumiesięcznym opóźnieniem dać kwartetowi ze stanu Michigan szansę. Płyta dość krótka, bo zaledwie trzydziestosześciominutowa, tylko 6 kompozycji, za to całkiem sporo ciężaru, bagnistego klimatu i gitarowego walca (bynajmniej nie angielskiego…). A jednak chyba nieco tajemnicza okładka oraz równie zagadkowa nazwa zostaną moimi ulubionymi elementami działalności Bison Machine, bo muzyka jest solidna, ale jednak daleko mi do dźwięgazmu.

czwartek, 16 lipca 2015

Scott Weiland & The Wildabouts - Blaster [2015]


Kiepskie to lata dla Scotta Weilanda. Kłopoty osobiste, powracające problemy z narkotykami, przykre rozstanie z Velvet Revolver, wreszcie wyrzucenie z kapeli Stone Temple Pilots, która zeszła się po kilku latach przerwy. Scott Weiland nieprzerwanie zajmuje wysokie miejsce w niezbyt chwalebnych rankingach artystów, którzy mają największe szansę zaćpać się zanim dożyją wieku emerytalnego. Ale nie poddaje się całkiem – nagrywa. Najnowsze efekty jego pracy ukazały się w tym roku na solowej płycie Blaster, sygnowanej nazwą Scott Weilands & The Wildabouts. Tytułowy i okładkowy sprzęt grający kojarzy się ze sporym natężeniem dźwięku i faktycznie – na nowej płycie Weilanda jest głośno.

środa, 15 lipca 2015

Grusom - Grusom [2015]



Spoglądam na nazwę – Grusom. Patrzę na opis ich debiutanckiej płyty: dark & groomy heavy rock. Głos, sekcja rytmiczna, dwie gitary i organy. Pochodzenie – północ, a konkretnie Dania. I na deser – album wydaje Kozmik Artifactz, więc wraz z kompaktem na rynku ukazuje się winyl w wersji czarnej oraz w dwóch limitowanych wersjach kolorowych. Do tego ponura, ale intrygująca okładka. W teorii brzmi to fantastycznie i gdyby się okazało, że panowie wszystko spieprzyli kiepską lub nawet zaledwie przyzwoitą muzyką, czułbym się bezczelnie oszukany. Spokojnie – nie spieprzyli. Płyta Grusom to absolutnie jeden z moich ulubionych krążków wydanych jak do tej pory w 2015. A raczej stanie się nim oficjalnie 30 lipca, gdy wejdzie do sprzedaży.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Hair of the Dog - The Siren's Song [2015]


Na maila przychodzi informacja o płycie przedpremierowo dostępnej dla prasy i prośba o skrobnięcie o niej kilku słów. Zespołu nie znam, z krótkiej notki wyczytuję, że to drugie wydawnictwo w dorobku grupy. Tak jak w przypadku wielu innych albumów najpierw zwracam uwagę na okładkę. Psychodelia połączona z fantastyką, jaskrawe kolory, interesujący klimat, „oldschoolowy” krój czcionki. Hair of the Dog – rockowe power trio, a jakże, ze Szkocji. „Będzie albo znakomicie, albo całkowicie karykaturalnie” – myślę sobie i odpalam pierwszy utwór. 46 minut później włączam całość od nowa… a później jeszcze raz. Ten sam manewr powtarzam następnego dnia i kilka dni później. Za każdym razem nie mogę się nadziwić, że zespół, który gra tak znakomitą muzykę i robi to naprawdę zdumiewająco dobrze, polubiło do tej pory na Facebooku nieco ponad 1300 osób. Ja wiem, może średni to wyznacznik czegokolwiek, ale jednak nie da się ukryć, że facebookowe „lajki” mówią sporo o popularności danej kapeli. Dlaczego Hair of the Dog nie są jeszcze zbyt popularni? Nie mam bladego pojęcia, ale jeśli po tym krążku nie uda im się przynajmniej złapać kilku okazji do supportowania znanych rockowych kapel lub pojawić się na paru znaczących festiwalach w Europie, to będzie oznaczało, że albo ja nie znam się na muzyce, albo z tym światem jest coś nie tak. A na muzyce – jak wiadomo – znam się.

piątek, 3 lipca 2015

Faith No More - Sol Invictus [2015]



Ile znacie osób, które zachwycały się utworem I’m Easy ponad 20 lat temu, a potem nieco skonsternowane odkrywały trochę dziwaczne Epic, by wpaść w absolutne przerażenie, gdy okazywało się, że to i tak jeden z nielicznych numerów w dorobku tego zespołu, które można by wrzucić do szufladki z napisem „tradycyjny rockowy numer”? Myślę, że każdy fan rocka w wieku około 35-40 lat zna takich ludzi lub sam to przerabiał. To zresztą idealnie pasuje do tego zwariowanego zespołu, który nigdy nie brnął w oczywiste rozwiązania – „ustrzelić” największy przebój z przeróbką popowej piosenki jednego z najpopularniejszych i najbardziej zarzynanych przez radio wokalistów. To oczywiście musiało sprawić, że grupą Faith No More zaczynały interesować się gospodynie domowe i słuchające na co dzień spokojnych klimatów romantyczne uczennice, które zachwycone przyjemnym I’m Easy, zderzały się z mocno nieprzystępną twórczością grupy. Myślicie, że mógł to być taki sadystyczny dowcip ze strony zespołu? Tak, ja też… Ale wróćmy do teraźniejszości. Faith No More wracają na scenę po kilkunastu latach od zawieszenia działalności. Początkowo tylko na koncerty. Mowy o nowym materiale nie ma, co więcej – niektórzy członkowie grupy opowiadają w wywiadach, że ich zejście się ograniczy się tylko do jednej trasy. Po pierwszej z nich następuje kolejna, a przy okazji, zupełnie niespodziewanie, grupa gra na żywo nowy numer. Stamtąd już tylko krok (no dobrze, taki wielki krok) do nagrania całej płyty. Mijają niespełna cztery lata i jest – Sol Invictus, pierwszy od 1997 roku studyjny album Faith No More. Zamieszania sporo, oczekiwanie u jednych ogromne, u innych mocno stonowane. Efekt? Trudny do jednoznacznego ocenienia.