piątek, 3 lipca 2015

Faith No More - Sol Invictus [2015]



Ile znacie osób, które zachwycały się utworem I’m Easy ponad 20 lat temu, a potem nieco skonsternowane odkrywały trochę dziwaczne Epic, by wpaść w absolutne przerażenie, gdy okazywało się, że to i tak jeden z nielicznych numerów w dorobku tego zespołu, które można by wrzucić do szufladki z napisem „tradycyjny rockowy numer”? Myślę, że każdy fan rocka w wieku około 35-40 lat zna takich ludzi lub sam to przerabiał. To zresztą idealnie pasuje do tego zwariowanego zespołu, który nigdy nie brnął w oczywiste rozwiązania – „ustrzelić” największy przebój z przeróbką popowej piosenki jednego z najpopularniejszych i najbardziej zarzynanych przez radio wokalistów. To oczywiście musiało sprawić, że grupą Faith No More zaczynały interesować się gospodynie domowe i słuchające na co dzień spokojnych klimatów romantyczne uczennice, które zachwycone przyjemnym I’m Easy, zderzały się z mocno nieprzystępną twórczością grupy. Myślicie, że mógł to być taki sadystyczny dowcip ze strony zespołu? Tak, ja też… Ale wróćmy do teraźniejszości. Faith No More wracają na scenę po kilkunastu latach od zawieszenia działalności. Początkowo tylko na koncerty. Mowy o nowym materiale nie ma, co więcej – niektórzy członkowie grupy opowiadają w wywiadach, że ich zejście się ograniczy się tylko do jednej trasy. Po pierwszej z nich następuje kolejna, a przy okazji, zupełnie niespodziewanie, grupa gra na żywo nowy numer. Stamtąd już tylko krok (no dobrze, taki wielki krok) do nagrania całej płyty. Mijają niespełna cztery lata i jest – Sol Invictus, pierwszy od 1997 roku studyjny album Faith No More. Zamieszania sporo, oczekiwanie u jednych ogromne, u innych mocno stonowane. Efekt? Trudny do jednoznacznego ocenienia.

Utwór tytułowy pełni funkcję dość dziwnego albumowego intra. Dziwnego, bo w zasadzie nie ma żadnego związku z tym, co dzieje się później, nie jest też ani typowym intrem, ani pełnoprawną kompozycją. Ot, takie dwie i pół minuty bezcelowego „plumkania”, co nie wróży dobrze płycie. Na szczęście, gdy chwilę później wchodzi agresywne od samego początku Superhero, robi się o wiele ciekawiej. Trudno posądzić Faith No More o trzymanie się jednego muzycznego klimatu przez całą karierę grupy, ale jeśli zaszłaby konieczność jakiegokolwiek określenia, jaką muzykę gra ten zespół, to Superhero nadawałoby się idealnie do kategorii „modelowy przykład kompozycji Faith No More”. Jest agresja, jest niemal histeryczny chwilami wokal Pattona, jest wreszcie dominujący nad tym całym hałasem subtelny klawisz, który trzyma wszystko „w kupie”. Nic dziwnego, że numer wybrano na singiel numer dwa z Sol Invictus. Równie chwytliwe zresztą – oczywiście jak na warunki FNM – jest Sunny Side Up. Mamy ledwie drugi pełnoprawny numer na albumie, a Mike Patton już zdołał zaśpiewać jak rasowy rockman, wydrzeć ryj niczym wokalista wrzaskmetalowej kapeli i zademonstrować histeryczne zaśpiewy wymieszane z szaleńczym warkotem. Tu z kolei rozpoczyna od tego swojego głębokiego, niskiego głosu, który sprawia, że wszystkie narządy wewnętrzne przyjemnie wibrują. Co za gość! Szkoda, że kawałek urywa się nagle i sprawia przez to wrażenie  niedokończonego. Ale przynajmniej idealnie nada się ze swoimi trzema minutami na kolejny singiel, którym zresztą według przecieków ma się oficjalnie stać. Trzecim z nagrań promujących krążek (a chronologicznie pierwszym), jest Motherfucker. Trzeba być muzykiem Faith No More, żeby wpaść na pomysł promowania w stacjach radiowych wydawanej po latach milczenia nowej płyty utworem o takim tytule i z takim tekstem. Oczywiście, całkowicie w ich stylu, warstwa muzyczna kompletnie nie pasuje do wulgarnego tekstu, bo to jeden ze spokojniejszych kawałków na krążku. Przy okazji także niepokojąco chwytliwy. Aż człowiekowi głupio, jak oddaje się podczas słuchania radosnemu zaśpiewowi: „Heeellooooo motheeeeeeerfuckeeeeeeeeer!” Znając pomysły Pattona i jego kolegów, właśnie o taką reakcję im chodziło. Klasyczne FNM!

Problem w tym, że kompozycje promujące płytę to te, które najłatwiej zapadają w pamięć. Teoretycznie to oczywiście dobrze, tyle że przy odsłuchu całej płyty brakuje większej liczby takich momentów. Reszta jest jak zwykle stylistycznie zróżnicowana, ale trudno mi w tym wszystkim odnaleźć jakiś wspólny mianownik. Cone of Shame robi niezłe wrażenie ze swoim westernowo-horrorowym klimatem i przyjemnym uderzeniem gitary w drugiej części oraz kapitalną atmosferą tworzoną głównie przez głos Pattona w części pierwszej, ale brakuje mi takiej wyrazistości w kilku innych kawałkach, brakuje mi też częstszych wycieczek w takie właśnie rejony, gdzie tajemniczość miesza się z obłędem. Nie porywa ani trochę chaotyczne i hałaśliwe Separation Anxiety, ani Rise of the Fall, w którym zespół próbował połączyć agresję z podkładem rodem z muzyki reggae, ale według mnie efekt jest co najwyżej umiarkowanie interesujący. Podobny motyw muzycy wykorzystują zresztą w Black Friday, tym razem łącząc wrzask i pewną agresję z lekkim, niemal skocznym podkładem. Tylko że element zaskoczenia mija po minucie i dalej robi się dość monotonnie. Brzmienia klawiszowe powracają na pierwszy plan w Matador – najdłuższym kawałku na płycie i jednocześnie pierwszym nowym numerze, który został zaprezentowany publiczności podczas koncertów Faith No More jeszcze w 2011 roku. To zdecydowanie najlepsza niesinglowa kompozycja na Sol Invictus. Są fragmenty, gdy grupa zbliża się niemal do klasycznego hardrockowego grania, są momenty świetnego klimatu tworzonego przez sekcję rytmiczną Bordin/Gould, jest ten znakomity, wkręcający motyw gitarowy, który niemal zachęca do jakiegoś opętańczego tańca, są wreszcie wokale Pattona – cała gama wokalnych odcieni: od klasycznego rockowego przyłożenia przez pełne klimatu niskie pomruki po wokalną histerię. Faith No More w pigułce. Sześć minut mija błyskawicznie. Właściwie na tym kawałku mogłaby kończyć się cała płyta, bo zamykające ją From the Dead nie oferuje żadnych głębszych muzycznych doznań, poza fantastycznymi, niemal popowymi chórkami. To nieco monotonna, choć przyjemna w brzmieniu pioseneczka wiedziona marszowym rytmem, która chyba lepiej sprawdziłaby się na samym początku albumu.

Moje odczucia w stosunku do Sol Invictus są mocno mieszane. Z jednej strony panowie na pewno nie odwalili żenady i wydali solidny album, z drugiej jednak niewiele jest na nim fragmentów, które mają szansę zostać ze mną na dłużej. Połowa płyty przelatuje gdzieś obok mnie i choć nie przeszkadza, to i nie zwraca mojej uwagi. Plusem jest jej długość (albo raczej krótkość), dzięki której krążek nie zaczyna się dłużyć, nawet mimo braku wielkich muzycznych ekscytacji. Ale to chyba trochę za mało jak na tak uznaną firmę, w dodatku wracającą do nagrywania po 18 latach. To na pewno nie będzie klasyk na miarę Angel Dust czy The Real Thing, z drugiej strony daleki jestem od nazwania Sol Invictus kompletnym niewypałem. To płyta, która była potrzebna, by uzasadnić trwały powrót Faith No More na scenę, i która miała pokazać, że oprócz grania starych klasyków, ci goście będą w stanie jeszcze stworzyć razem coś sensownego, co można by zaprezentować ludziom. To się udało, a że warta tego zaprezentowania jest tylko mniej więcej połowa płyty, to już zupełnie inna sprawa.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz