Jeszcze 6-7 lat temu Uriah Heep
byli przez wielu uważani za zapomnianych weteranów rockowej sceny. Co prawda na
wschodzie naszego kontynentu wciąż cieszyli się sporą popularnością, ale o
podobnym uznaniu na zachodzie mogli pomarzyć, a koncerty za oceanem wydawały się
jedynie odległym wspomnieniem. Choć płyty Sea
of Light i Sonic Origami były
uznawane za udany powrót po kiepskich latach 80., druga z nich ukazała się w
1998 roku i nic nie zapowiadało, że grupa powróci jeszcze do studia
nagraniowego. Wiele zmieniła wydana w 2008 roku płyta Wake the Sleeper. Krążek zebrał znakomite recenzje prasy rockowej,
przypadł do gustu starszym fanom i przyciągnął do grupy nowych, a zespół
odważnie grał całą nową płytę na koncertach. Świetne przyjęcie otworzyło przed
zespołem drzwi, które przez wiele lat pozostawały zamknięte. Pojawiły się
oferty występów na największych europejskich festiwalach rockowych, grupa
wróciła do koncertowania w Stanach, a dobrą passę podtrzymała kolejnymi dwoma
krążkami – albumem Celebration (2009)
wydanym na czterdziestolecie Uriah Heep, na którym obok dwóch świetnych nowych
kompozycji znalazły się nagrane ponownie utwory pochodzące zarówno z pierwszych
płyt Heep, jak i z przełomu lat 80. i 90., oraz bardzo udanym krążkiem z nowym
materiałem – Into the Wild (2011).
Wydawało się, że coraz starsi
muzycy mogą nie sprostać zadaniu nagrania kolejnej tak dobrej płyty, zwłaszcza
że w maju zeszłego roku zmarł długoletni basista Heep, Trevor Bolder – jedyny
muzyk obok założyciela zespołu, Micka Boxa, który grał w Heep jeszcze w latach
70. Muzycy potwierdzili jednak ponownie, że tytuł jednego z ich mniej znanych
numerów z lat 70. – Can’t Keep a Good
Band Down (Nie da się pokonać dobrej
kapeli) – idealnie pasuje do historii Heep także w 21. wieku. Płyta Outsider – wydana latem tego roku –
ukazuje weteranów rockowej sceny w naprawdę dobrej formie.
Outsider nie jest krążkiem rockowych emerytów. To naprawdę dobre,
dynamiczne granie, oparte – co nie jest niespodzianką – na gitarowo-organowych
pojedynkach. Czasy, kiedy w muzyce Heep dominowały plastikowe klawisze i
wygładzone do bólu brzmienia, minęły na szczęście bezpowrotnie wraz z końcem
lat 80. (no dobrze, na początku kolejnej dekady jeszcze można było przyczepić
się nieco w tej kwestii), a muzycy podobnie jak na poprzednich kilku albumach brzmią,
jakby chcieli pokazać rockowej młodzieży, jak gra się dobrego klasycznego hard
rocka. Chwała im za to, bo to także dzięki Uriah Heep mamy w ostatnich latach
prawdziwy wysyp retrorockowych wydawnictw od nowych kapel.
Jak przystało na dobry rockowy
album, Outsider rozpoczyna się od
cudnego brzmienia organów i solidnego dudnienia perkusji. Od pierwszych sekund
słychać, że to krążek Uriah Heep – tego brzmienia nie da się z nikim pomylić. I
wcale nie wynika z tego, że panowie uprawiają tu autoplagiat. Klasyczne
brzmienie Les Paula w połączeniu z organami, wielogłosami w refrenach i
znakomitymi, niezwykle chwytliwymi melodiami to przecież od 45 lat znak
rozpoznawczy tej grupy. Otwierające płytę Speed
of Sound to najklasyczniejsze Heep – numer, który mógłby znaleźć się na
którejkolwiek z płyt zespołu z pierwszej połowy lat 70. i nie odstawałby od
reszty ani poziomem, ani brzmieniem. Gdyby jakiś fan grupy z dawnych lat
zastanawiał się, czy warto nabyć tę płytę, to już pierwszy kawałek przekonuje,
że absolutnie warto! A dalej jest równie dobrze. Singlowe One Minute rozpoczyna się co prawda od spokojnego fortepianowego
wstępu, ale już po minucie zespół wchodzi z dobrym riffem i serwuje nam
cholernie przebojowy rockowy numer w średnim tempie. To dobra rozgrzewka przed
trzema szybszymi utworami – The Law i
Rock the Foundation to bardziej
soczyste brzmienie napędzane znakomitymi riffami Micka Boxa, zaś The Outsider to Uriah Heep w obliczu
niemal heavymetalowym. Nie na darmo Heep byli niegdyś nazywani „Beach Boysami
heavy metalu” ze względu na niezwykle sprawne łączenie wielogłosowych chórków z
soczystym gitarowym brzmieniem i porządnym perkusyjnym łomotem. W utworze
tytułowym mamy wszystkie te elementy i każdy zakochany w takich klasykach Uriah
Heep, jak Easy Livin’, Look at Yourself czy Return to Fantasy, z pewnością pokocha
ten niezwykle dynamiczny numer. Podobny klimat prezentuje druga część płyty.
Utwory bardziej chwytliwe z refrenami natychmiast wpadającymi w ucho (Jessie czy Looking at You) przeplatane są cięższymi kompozycjami o nieco
gęstszym brzmieniu (Is Anybody Gonna Help
Me? i Say Goodbye).
Nowa płyta Uriah Heep to krążek więcej niż solidny, choć nie powalający. Trudno o którejkolwiek z kompozycji powiedzieć, że jest kiepska. Z drugiej strony, o żadnym z numerów nie mógłbym też napisać, że to arcydzieło na miarę July Morning, Gypsy, Firefly czy nawet Shadow z płyty Wake the Sleeper. To raczej 49 minut bardzo przyjemnego rockowego grania na równym, wysokim poziomie. Wszystkie numery utrzymane są w średnim lub szybkim tempie i tylko krótki fragment gdzieś w środku Is Anybody Gonna Help Me? daje chwilę wytchnienia i przynosi lekką odmianę, ale to jednak trochę za mało. I nie chodzi o brak lukrowanych rockowych balladek, bo to akurat zaleta tego krążka. Jest dynamicznie, klasycznie w brzmieniu, ale brakuje mi z jednego ciężkiego i wolnego walca pokroju Rainbow Demon, czegoś… nieco mniej skocznego. Warto wspomnieć o okładce Outsider, bo ta akurat niewątpliwie należy do najlepszych w historii zespołu. Bądźmy szczerzy – okładki zdobiące płyty Uriah Heep to w najlepszym razie obrazy nie zapadające w pamięć, a w długiej historii grupy zdarzyło się też kilka absolutnych koszmarków. Dzieło Polaka, Igora Morskiego, które zdradza pewne inspiracje twórczością Storma Thorgersona, to zatem bardzo miła niespodzianka dla fanów. Płyta Outsider to udany dodatek do dyskografii tego niezwykle zasłużonego zespołu. Być może nie jest to płyta na poziomie największych dzieł grupy, ale dla osób, które straciły kontakt z Uriah Heep po latach 70., to jeden z najlepszych wyborów, by rozpocząć proces ponownego zaprzyjaźniania się z tym zespołem. Oby grali nam jak najdłużej, bo takiej formy mogą im pozazdrościć nie tylko inni weterani rockowej sceny, pamiętający najlepsze czasy hard rocka w pierwszej połowie lat 70., ale też rockowa młodzież, coraz częściej wracająca do klasycznych nagrań Heep.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz