niedziela, 21 września 2014

Robert Plant - Lullaby and... The Ceaseless Roar [2014]


Są wokaliści, dla których kariera solowa jest stylistycznym przedłużeniem tego, co przez wiele lat robili w swoich macierzystych zespołach. Nic w tym złego – jeśli ktoś dobrze czuje się w danym obszarze muzyki, to po co miałby to zmieniać? Ale są też tacy, których można by określić jako poszukiwaczy. Ten typ nigdy nie zadowoli się swoją własną muzyczną niszą, będzie kombinował, sprawdzał, eksperymentował i nigdy nie będzie miał tego dość. To bardzo cenna grupa, bo choć przewidywalność może być w pewnych okolicznościach zaletą, to jednak do nieco bardziej wymagającego słuchacza łatwiej trafić przez zaskoczenie. Do grupy poszukiwaczy z pewnością należy Robert Plant, choć pewnie 30 lat temu takiego krążka, jak Lullaby and… The Ceaseless Roar, po wokaliście Led Zeppelin spodziewałoby się mniej więcej tyle samo osób, co Hiszpańskiej Inkwizycji.

Robert Plant to legenda rocka – oczywistość. Największe numery Led Zeppelin zna każdy, kto śmie nazywać się fanem muzyki rockowej. Twórczość solową Planta kojarzy już jednak znacznie mniej osób a szkoda, bo dawno już odszedł od typowo gitarowych brzmień, penetrując świat muzyki folkowej, country, roots rock czy americana. Płyta Raising Sand, nagrana w duecie z Alison Krauss, okazała się wielkim sukcesem artystycznym i komercyjnym, ale wydaje się, że mimo wszystko był to jedynie wstęp do tego, co słyszymy na nowym krążku.

Dla słuchacza, który Planta kojarzy tylko z twórczością Led Zeppelin lub w najlepszym razie z pierwszymi płytami solowymi wokalisty, już sam początek Lullaby and… The Ceaseless Roar będzie szokiem. Pozytywnym czy negatywnym? To już zależy w dużej mierze od oczekiwań, muzycznych upodobań i otwartości umysłu. Little Maggie to bowiem fascynująca i nieszablonowa mieszanka klimatów elektronicznych i dźwięków, które możemy skojarzyć z muzyką Bliskiego Wschodu. Zdziwi się jednak każdy, kto pomyśli, że to tylko takie oryginalne intro do albumu. Little Maggie daje całkiem niezłe pojęcie o tym, jak brzmi całość. To nie znaczy oczywiście, że każdy utwór powiela schemat brzmieniowy otwieracza, ale ta kompozycja pokazuje, w jakie rejony Plant zapuszcza się na tym albumie nad wyraz chętnie. Tę ścieżkę kontynuuje utwór Pocketful of Golden. Zapętlony, nienachalny motyw perkusyjny to bardzo sprytny zabieg. Wciąga słuchacza, hipnotyzuje, intryguje. Aranż znowu przenosi nas do Azji. Plant mruga do nas znacząco pewnym nawiązaniem w tekście do jednego z utworów swojego starego zespołu. Zaskakuje Embrace Another Fall, bo obok północnoafrykańskich rytmów i cudownych żeńskich wokali, mamy tu gitarowy fragment, który na krótką chwilę przenosi nas w bardziej rockowe rejony. Gitara fantastycznie współbrzmi z afrykańskimi instrumentami. A Stolen Kiss, w tekście którego pojawia się tytuł płyty, to z kolei piękna fortepianowa kompozycja. Jej prosty i tradycyjny aranż zaskakuje po pięciu wcześniejszych utworach przesyconych brzmieniami etnicznymi. Fortepian i zawodząca gdzieś w tle gitara – genialne złamanie albumowej konwencji! Na drugim biegunie jest skoczna kompozycja Poor Howard oparta na starym folkowym numerze Lead Belly’ego. House of Love zaskakuje z kolei klimatem, którego nie powstydziliby się muzycy U2, gdyby mieli jeszcze w ogóle poczucie wstydu… Zamykające płytę Arbaden (Maggie’s Babby) kontynuuje proces hipnozy i wciągania słuchacza w ten fascynujący muzyczny świat, choć pozostawia też ze względu na swoją długość (niespełna trzy minuty) pewien niedosyt. Ale to dobrze. Płyta kończy się zanim ma jakiekolwiek szanse się znudzić. Plant nie popełnił błędu wielu współczesnych muzyków, którzy przeciągają długość trwania swoich płyt poza granice przyzwoitości. Lepszy niedosyt niż niestrawność z przesytu.

Robert Plant to dziś zupełnie inny wokalista niż w czasach świetności swojego sławnego zespołu. Nie wydziera się, nie wchodzi w mocne, wysokie rejestry, nie forsuje głosu. Śpiewa delikatnie, z wyczuciem, kładąc większy nacisk na klimat i snucie opowieści. To dobrze, bo silny „rockowy” wokal byłby brakiem szacunku dla tak wysmakowanej muzyki. Warto też zwrócić uwagę na instrumentarium użyte przy rejestracji Lullaby and… The Ceaseless Roar. Obok gitar i klawiszy usłyszymy tu bowiem całą gamę egzotycznych instrumentów, głównie z zachodniej Afryki. To bardzo subtelny album, w wielu momentach melancholijny, intymny i ciepły, w innych zaś zaskakująco… radosny i niemal taneczny. W wielu aspektach przypomina mi twórczość Mariusza Dudy pod szyldem Lunatic Soul, bo choć to nie do końca ten sam obszar muzyczny, obaj wokaliści odważnie sięgają po egzotyczne instrumentarium, łączą elementy muzyki etnicznej z bardziej tradycyjnymi brzmieniami rockowymi czy nawet elektronicznymi i nie boją się poszukiwać, znacznie oddalając się stylistycznie od dokonań swoich macierzystych formacji.

Lullaby and… The Ceaseless Roar ma wszelkie szanse powtórzyć sukces Raising Sand. To nie jest płyta łatwa w odbiorze, ale jednocześnie nie zamęcza słuchacza. Wciąga, fascynuje, mieni się wieloma muzycznymi barwami. To zdecydowanie nie jest album dla rockowych ortodoksów. Choćbyście byli największymi fanami Led Zeppelin, jeśli porywające solówki gitarowe i dudniące partie perkusji oraz mocne rockowe zaśpiewy są dla was warunkiem koniecznym, by krążek spodobał się wam, trzymajcie się od tej płyty z daleka. Nie znajdziecie tu nic dla siebie. Wszystkich bardziej otwartych na magiczny świat etnicznych dźwięków z posmakiem elektroniki zapraszam jednak do poznania Lullaby and… The Ceaseless Roar, bo to jedno z najciekawszych tegorocznych wydawnictw. Posypią się nagrody, oj posypią się…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz