To były bardzo długie trzy lata.
Tyle czasu trzeba było czekać na drugi album duńskiej formacji Grusom. W 2015
roku absolutnie powalili mnie swoim debiutem. Właściwie już po pierwszym
odsłuchu byłem pewny, że to będzie jedna z moich ulubionych płyt 2015 roku.
Kilka miesięcy później okazało się, że żadna inna jej nie przebiła w moim
osobistym rankingu. Płyty słucham z dużą częstotliwością po dziś dzień i z
pełnym przekonaniem umieszczam w gronie najlepszych albumów XXI wieku, a zespół
trafił z miejsca do grupy moich ulubionych współczesnych wykonawców. Dodam
nawet nieskromnie, że udało się przekonać do tej formacji dość pokaźne (jak na
moje skromne możliwości) grono czytelników bloga i słuchaczy mojej audycji w
rockserwis.fm. Tak, to były bardzo długie trzy lata. Na szczęście dłużej nie
trzeba już czekać. Już za kilka dni do sprzedaży trafi Grusom II i powiem wam jedno – jeśli uwielbiacie debiut tak mocno,
jak ja, możecie dwójkę brać w ciemno.
Od czasu premiery pierwszej płyty
zespół pochwalił się trzema nowymi kompozycjami. Dwie z nich pojawiają się
także na drugim albumie. Przyznam, że po premierze Peace of Mind miałem lekkie obawy. Samej kompozycji absolutnie
niczego nie brakuje – to świetny kawałek w takim stylu, do jakiego zespół
przyzwyczaił na swoim debiucie. Może to właśnie wywołało mój lekki niepokój, bo
numer brzmi jak coś, co zostało skomponowane w tym samym czasie, co debiut, ale
odrzucone, bo część melodii brzmiała zbyt podobnie do No Gods, które na tamten album trafiło. Może tak było, może nie. W
każdym razie miałem lekkie obawy, że możemy dostać kalkę poprzedniej płyty. Nic
z tego! Owszem, klimat debiutu został jak najbardziej zachowany na drugiej
płycie, więc zespół zapewnia wszystko to, co sprawiło, że uwielbiam poprzedni
album – klimat grozy, makabryczne momentami teksty, kapitalne melodie czy
wyśmienite połączenie brzmienia organów i gitar – ale pomijając te fragmenty Peace of Mind, w żadnym momencie nie
miałem wrażenia, że słucham kopii którejś kompozycji z debiutu.
Na płycie jest tylko siedem numerów,
ale większość z nich wykracza lekko poza „radiową” długość, więc w sumie składa
nam się to na 41 minut kapitalnej muzyki. Dla mnie idealnie. Płytę otwiera
bardzo przyjemny, żywy motyw organowy w Don’t
Be Afraid. Mroczny walczyk na otwarcie sprawdza się znakomicie. Inspirowany
ewidentnie barwą i stylem śpiewania Jima Morrisona wokal Nicolaja Hoffmana Jula
idealnie pasuje do snutych na albumie historii o śmierci, strachu czy obłędzie.
To niczym słuchanie historyjek przy kominku. Tylko z trupami, mordercami i
duchami w roli głównej. Po wspomnianym już Peace
of Mind mamy najdłuższy numer na płycie i – jak się szybko okazało – mój
ulubiony. Skeletons trwa osiem minut
i pięknie rozwija się w pierwszej części, oferując sporo ciężaru idealnie
podkreślającego inspirowaną momentami lekko klimatami orientalnymi dobrą
melodię. Jednak masa muzycznego dobra spływa na nas przede wszystkim w części
drugiej tej kompozycji, kiedy instrumentaliści rozkręcają się na całego i
serwują klasyczne hardrockowe, ogniste granie na najwyższym poziomie.
Vågn Op to drugi ze znanych już wcześniej kawałków, w dodatku
wyjątkowy, bo pierwszy w historii grupy śpiewany po duńsku. Jego początki
sięgają wiersza napisanego przez wokalistę, który po rozwinięciu stał się
tekstem nowej kompozycji. Warto zwrócić uwagę na mocno inspirowany Bobem
Dylanem teledysk do tego utworu. Sam numer zaczyna się spokojnie, niezwykle
klimatycznie, wręcz hipnotycznie, powoli zwiększa jednak natężenie dźwięku i
oplata słuchacza tymi dźwiękami coraz bardziej z każdą minutą. Dla odmiany Embers to najdynamiczniejszy numer na
płycie, który od pierwszych sekund startuje na wysokich obrotach i poza krótką
chwilą gdzieś w połowie, z tych wysokich obrotów nie schodzi aż do końca.
Początek Dead End Valley przywiódł mi
na myśl riff Slayera, choć mocno przemodelowany, ale to niespodziewane
skojarzenie trwa tylko moment. Sam numer buja jak łajba na sztormie. Świetne
wrażenie na sam koniec płyty pozostawia też Cursed
from Birth, w którym zespół rzuca w pewnym momencie motywem niemal folkowym
(I czy ja jestem nienormalny, czy tam naprawdę w ostatniej części jest melodia
podobna do tej z The Riddle Nika
Kershawa? Źle ze mną…).
Powtarza się sytuacja sprzed
trzech lat (tyle że teraz jest to efekt spodziewany, a nie zaskoczenie): ta
płyta będzie wysoko w moim rankingu ulubionych albumów 2018 roku. BARDZO
wysoko. Dwójka w niczym nie ustępuje jedynce, potwierdza za to, że Grusom to
obecnie jeden z najciekawszych przedstawicieli rockowej sceny w Europie. Ta
płyta to pozycja obowiązkowa dla fanów Graveyard… i The Doors… i przede
wszystkim dla fanów dobrego, klimatycznego, treściwego, ciężkiego, ale
niezwykle melodyjnego rockowego grania. Uwielbiam tych gości. Niech grają
długie lata. Chce móc chodzić na ich koncerty w 2040 roku (choć jednocześnie
wolałbym pierwszy raz zobaczyć ich na żywo trochę wcześniej…).
Premiera płyty 31 sierpnia.
1. Don't Be Afraid (4:15)
2. Peace of Mind (5:33)
3. Skeletons (7:57)
4. Vågn Op (5:27)
5. Embers (6:28)
6. Dead End Valley (5:53)
7. Cursed from Birth (5:42)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Ech... czekałem na to wydawnictwo bardzo długo i teraz jak już się ukazało pieję z radości:) Fantastyczna płyta!!! Absolutnie wszystkie utwory są świetne i słucha się ich kapitalnie. To jest zdecydowanie jedna z najlepszych płyt tego roku.
OdpowiedzUsuńDopiero teraz się za nią zabrałem. Oldskulowe granie, którego słucha się z przyjemnością... i ten Hammond. Konstrukcja kolejnych kompozycji nienaganna, choć niektóre minimalnie bym skrócił. Rzeczywiście brak tu słabizny. Brawo :-)
OdpowiedzUsuń