środa, 22 sierpnia 2018

Grusom - II [2018]


To były bardzo długie trzy lata. Tyle czasu trzeba było czekać na drugi album duńskiej formacji Grusom. W 2015 roku absolutnie powalili mnie swoim debiutem. Właściwie już po pierwszym odsłuchu byłem pewny, że to będzie jedna z moich ulubionych płyt 2015 roku. Kilka miesięcy później okazało się, że żadna inna jej nie przebiła w moim osobistym rankingu. Płyty słucham z dużą częstotliwością po dziś dzień i z pełnym przekonaniem umieszczam w gronie najlepszych albumów XXI wieku, a zespół trafił z miejsca do grupy moich ulubionych współczesnych wykonawców. Dodam nawet nieskromnie, że udało się przekonać do tej formacji dość pokaźne (jak na moje skromne możliwości) grono czytelników bloga i słuchaczy mojej audycji w rockserwis.fm. Tak, to były bardzo długie trzy lata. Na szczęście dłużej nie trzeba już czekać. Już za kilka dni do sprzedaży trafi Grusom II i powiem wam jedno – jeśli uwielbiacie debiut tak mocno, jak ja, możecie dwójkę brać w ciemno.

Od czasu premiery pierwszej płyty zespół pochwalił się trzema nowymi kompozycjami. Dwie z nich pojawiają się także na drugim albumie. Przyznam, że po premierze Peace of Mind miałem lekkie obawy. Samej kompozycji absolutnie niczego nie brakuje – to świetny kawałek w takim stylu, do jakiego zespół przyzwyczaił na swoim debiucie. Może to właśnie wywołało mój lekki niepokój, bo numer brzmi jak coś, co zostało skomponowane w tym samym czasie, co debiut, ale odrzucone, bo część melodii brzmiała zbyt podobnie do No Gods, które na tamten album trafiło. Może tak było, może nie. W każdym razie miałem lekkie obawy, że możemy dostać kalkę poprzedniej płyty. Nic z tego! Owszem, klimat debiutu został jak najbardziej zachowany na drugiej płycie, więc zespół zapewnia wszystko to, co sprawiło, że uwielbiam poprzedni album – klimat grozy, makabryczne momentami teksty, kapitalne melodie czy wyśmienite połączenie brzmienia organów i gitar – ale pomijając te fragmenty Peace of Mind, w żadnym momencie nie miałem wrażenia, że słucham kopii którejś kompozycji z debiutu.

Na płycie jest tylko siedem numerów, ale większość z nich wykracza lekko poza „radiową” długość, więc w sumie składa nam się to na 41 minut kapitalnej muzyki. Dla mnie idealnie. Płytę otwiera bardzo przyjemny, żywy motyw organowy w Don’t Be Afraid. Mroczny walczyk na otwarcie sprawdza się znakomicie. Inspirowany ewidentnie barwą i stylem śpiewania Jima Morrisona wokal Nicolaja Hoffmana Jula idealnie pasuje do snutych na albumie historii o śmierci, strachu czy obłędzie. To niczym słuchanie historyjek przy kominku. Tylko z trupami, mordercami i duchami w roli głównej. Po wspomnianym już Peace of Mind mamy najdłuższy numer na płycie i – jak się szybko okazało – mój ulubiony. Skeletons trwa osiem minut i pięknie rozwija się w pierwszej części, oferując sporo ciężaru idealnie podkreślającego inspirowaną momentami lekko klimatami orientalnymi dobrą melodię. Jednak masa muzycznego dobra spływa na nas przede wszystkim w części drugiej tej kompozycji, kiedy instrumentaliści rozkręcają się na całego i serwują klasyczne hardrockowe, ogniste granie na najwyższym poziomie.

Vågn Op to drugi ze znanych już wcześniej kawałków, w dodatku wyjątkowy, bo pierwszy w historii grupy śpiewany po duńsku. Jego początki sięgają wiersza napisanego przez wokalistę, który po rozwinięciu stał się tekstem nowej kompozycji. Warto zwrócić uwagę na mocno inspirowany Bobem Dylanem teledysk do tego utworu. Sam numer zaczyna się spokojnie, niezwykle klimatycznie, wręcz hipnotycznie, powoli zwiększa jednak natężenie dźwięku i oplata słuchacza tymi dźwiękami coraz bardziej z każdą minutą. Dla odmiany Embers to najdynamiczniejszy numer na płycie, który od pierwszych sekund startuje na wysokich obrotach i poza krótką chwilą gdzieś w połowie, z tych wysokich obrotów nie schodzi aż do końca. Początek Dead End Valley przywiódł mi na myśl riff Slayera, choć mocno przemodelowany, ale to niespodziewane skojarzenie trwa tylko moment. Sam numer buja jak łajba na sztormie. Świetne wrażenie na sam koniec płyty pozostawia też Cursed from Birth, w którym zespół rzuca w pewnym momencie motywem niemal folkowym (I czy ja jestem nienormalny, czy tam naprawdę w ostatniej części jest melodia podobna do tej z The Riddle Nika Kershawa? Źle ze mną…).

Powtarza się sytuacja sprzed trzech lat (tyle że teraz jest to efekt spodziewany, a nie zaskoczenie): ta płyta będzie wysoko w moim rankingu ulubionych albumów 2018 roku. BARDZO wysoko. Dwójka w niczym nie ustępuje jedynce, potwierdza za to, że Grusom to obecnie jeden z najciekawszych przedstawicieli rockowej sceny w Europie. Ta płyta to pozycja obowiązkowa dla fanów Graveyard… i The Doors… i przede wszystkim dla fanów dobrego, klimatycznego, treściwego, ciężkiego, ale niezwykle melodyjnego rockowego grania. Uwielbiam tych gości. Niech grają długie lata. Chce móc chodzić na ich koncerty w 2040 roku (choć jednocześnie wolałbym pierwszy raz zobaczyć ich na żywo trochę wcześniej…).

Premiera płyty 31 sierpnia.

1. Don't Be Afraid (4:15)
2. Peace of Mind (5:33)
3. Skeletons (7:57)
4. Vågn Op (5:27)
5. Embers (6:28)
6. Dead End Valley (5:53)
7. Cursed from Birth (5:42)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Ech... czekałem na to wydawnictwo bardzo długo i teraz jak już się ukazało pieję z radości:) Fantastyczna płyta!!! Absolutnie wszystkie utwory są świetne i słucha się ich kapitalnie. To jest zdecydowanie jedna z najlepszych płyt tego roku.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dopiero teraz się za nią zabrałem. Oldskulowe granie, którego słucha się z przyjemnością... i ten Hammond. Konstrukcja kolejnych kompozycji nienaganna, choć niektóre minimalnie bym skrócił. Rzeczywiście brak tu słabizny. Brawo :-)

    OdpowiedzUsuń