środa, 15 lipca 2015

Grusom - Grusom [2015]



Spoglądam na nazwę – Grusom. Patrzę na opis ich debiutanckiej płyty: dark & groomy heavy rock. Głos, sekcja rytmiczna, dwie gitary i organy. Pochodzenie – północ, a konkretnie Dania. I na deser – album wydaje Kozmik Artifactz, więc wraz z kompaktem na rynku ukazuje się winyl w wersji czarnej oraz w dwóch limitowanych wersjach kolorowych. Do tego ponura, ale intrygująca okładka. W teorii brzmi to fantastycznie i gdyby się okazało, że panowie wszystko spieprzyli kiepską lub nawet zaledwie przyzwoitą muzyką, czułbym się bezczelnie oszukany. Spokojnie – nie spieprzyli. Płyta Grusom to absolutnie jeden z moich ulubionych krążków wydanych jak do tej pory w 2015. A raczej stanie się nim oficjalnie 30 lipca, gdy wejdzie do sprzedaży.

Pierwsze słowo, które przychodzi do głowy, to klimat. Nieco mroczny, tajemniczy, przywołujący na myśl zimne komnaty zamczysk czy zabytkowe kościoły. Pewnie nie jest to przypadek – albumowe intro, First Sermon (czyli Pierwsze kazanie), to przede wszystkim potężne organy, które przy odpowiednim natężeniu dźwięku przenikają każdą cząstkę ciała i zwiastują rychłe nadejście czegoś wyjątkowego. Gdy wybrzmiewa ostatni dźwięk „kazania”, wchodzi cały zespół. Organy dalej odgrywają niezwykle ważną rolę, ale znakomicie uzupełniają je gitary i sekcja rytmiczna. Z jednej strony nie da się odejść od skojarzeń z wielkimi muzyki hardrockowej i progresywnej opartej na organowym brzmieniu – Uriah Heep czy Deep Purple – z drugiej strony to nieco duszne, złowieszcze brzmienie przywodzi na myśl dużo młodszych wykonawców, choćby grupę Ghost. To do pewnego stopnia podobna stylistyka. Okazuje się, że o sprawach mrocznych, dotykających słabiej lub mocniej najgorszego zła, można opowiadać w stylistyce hardrockowej, niekoniecznie drąc ryja jak biedak obdzierany ze skóry i młócąc na instrumentach tak, że wszystko staje się nieprzyswajalnym hałasem. Jest coś niesłychanie mocnego, gdy w Evil wokalista Nicolaj Hoffman Jul śpiewa, że „jest złem wcielonym i trzyma cały świat w garści”, a towarzyszy mu spokojna aranżacja zdominowana przez upiorne organy. Jednak równie wielka siła jak w klimacie, drzemie w różnorodności tej płyty. Obok dynamicznego Come Closer mamy początkowo spokojne, rozbujane Cold Stone, które z czasem przyjemnie podkręca tempo. To utwór z gatunku tych, które z niezwykłą łatwością wciągają i sprawiają, że chce się je włączać kolejny raz natychmiast po wybrzmieniu ostatniego dźwięku. Słychać tu spore wpływy muzyki bluesowej, ale przefiltrowanej przez bardziej złożone formy rockowe. Znakomicie buja też pierwszy singiel z płyty – The Journey. Główny motyw instrumentalny oraz linia melodyczna wokalu przywołują na myśl pijackie historie marynarzy opowiadających przy akompaniamencie muzycznym o swoich przygodach, tyle że tu zamiast szant mamy ciepłego w brzmieniu, cholernie chwytliwego i rozbujanego hard rocka. Instrumentalna końcówka to najklasyczniejsze gitarowo-organowe brzmienie, jakie można sobie wyobrazić w muzyce rockowej. Bardziej klasycznie się nie da.


Po tym porywającym fragmencie następuje nagła zmiana klimatu, bo początek No Gods to chyba najspokojniejszy (obok intra) fragment płyty. W refrenie znowu pojawia się zaśpiew niczym z jakiejś folkowej pieśni, lecz całość charakteryzuje bardzo stonowany, ciepły klimat, wiedziony fantastycznym, gęstym brzmieniem klawiszy, które dominują nad resztą instrumentów. Pojawiające się od czasu do czasu muzyczne wybuchy wyrywają człowieka z miarowego bujania się na prawo i lewo, a końcówka to znowu raj dla fanów soczystego hardrockowego łojenia. Trochę mocniejszych, nieco sabbathowych dźwięków przynosi Bleed for You, klasycznie hardrockowo jest także w The Reaper, które podrywa na nogi mocno zaznaczonym rytmem, ale już następujący po tych dwóch nagraniach i zamykający album utwór Gruesome to całkiem inna bajka. Linia wokali jakby z Masters of War Dylana, ale śpiewana głębokim, pełnym emocji głosem w stylu Jima Morrisona, z podkładem instrumentalnym, który równie dobrze mógłby znaleźć się na płycie Graveyard. Co wy na takie połączenie? Brzmi fenomenalnie! Klimatyczne zwieńczenie fantastycznej płyty, na której znajdą dla siebie wiele zarówno fani klasycznego rockowego grania spod znaku Purpli czy Sabbath, jak i zwolennicy współczesnych grup nawiązujących do dawnych czasów, takich jak Ghost czy Graveyard.

Grusom mają za sobą bardzo ważny pierwszy krok, a może i dwa kroki. Grupa natychmiast przyciągnęła uwagę przedstawicieli branży muzycznej. Kontrakt z Kozmik Artifactz Duńczycy podpisali miesiąc po tym, jak umieścili swoje trzyutworowe demo (wszystkie trzy kompozycje znalazły się na debiucie) w serwisie bandcamp. Nie ma w tym nic dziwnego. Wiele nowych grup nawiązuje brzmieniem do klasyki lat 60. czy 70., ale niewiele robi to tak fenomenalnie jak Grusom. Już na debiucie udało im się stworzyć kapitalny klimat, który jednak sam w sobie nie wystarczyłby, gdyby utwory były słabe. Jest on jednak doskonałym uzupełnieniem całości, gdy zespół ma do zaoferowania ciekawe kompozycje i tak właśnie jest w tym przypadku. Ciężar świetnie współgra z melodią, aranżacje podkreślają nieco ponurą, czasami tajemniczą charakterystykę tych nagrań, a całość brzmi tak, że po prostu nie sposób nie zwrócić na nich uwagi. Oby był to początek bardzo udanej muzycznej przygody, bo muzycy Grusom przywitali się ze słuchaczami w sposób tak znakomity, że zmarnowanie tego w przyszłości byłoby zbrodnią przeciwko muzyce.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. jak dobrze "odkryć" coś świeżego i całkiem smacznego ;)
    a recenzja jeszcze lepsza od samego zespołu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki :) zapraszam po więcej, można tak odkrywać bez końca ;)

      Usuń