Spoglądam na nazwę – Grusom.
Patrzę na opis ich debiutanckiej płyty: dark & groomy heavy rock. Głos,
sekcja rytmiczna, dwie gitary i organy. Pochodzenie – północ, a konkretnie
Dania. I na deser – album wydaje Kozmik Artifactz, więc wraz z kompaktem na
rynku ukazuje się winyl w wersji czarnej oraz w dwóch limitowanych wersjach
kolorowych. Do tego ponura, ale intrygująca okładka. W teorii brzmi to
fantastycznie i gdyby się okazało, że panowie wszystko spieprzyli kiepską lub
nawet zaledwie przyzwoitą muzyką, czułbym się bezczelnie oszukany. Spokojnie –
nie spieprzyli. Płyta Grusom to absolutnie jeden z moich ulubionych krążków
wydanych jak do tej pory w 2015. A raczej stanie się nim oficjalnie 30 lipca,
gdy wejdzie do sprzedaży.
Pierwsze słowo, które przychodzi
do głowy, to klimat. Nieco mroczny, tajemniczy, przywołujący na myśl zimne
komnaty zamczysk czy zabytkowe kościoły. Pewnie nie jest to przypadek –
albumowe intro, First Sermon (czyli Pierwsze kazanie), to przede wszystkim
potężne organy, które przy odpowiednim natężeniu dźwięku przenikają każdą
cząstkę ciała i zwiastują rychłe nadejście czegoś wyjątkowego. Gdy wybrzmiewa
ostatni dźwięk „kazania”, wchodzi cały zespół. Organy dalej odgrywają niezwykle
ważną rolę, ale znakomicie uzupełniają je gitary i sekcja rytmiczna. Z jednej
strony nie da się odejść od skojarzeń z wielkimi muzyki hardrockowej i
progresywnej opartej na organowym brzmieniu – Uriah Heep czy Deep Purple – z
drugiej strony to nieco duszne, złowieszcze brzmienie przywodzi na myśl dużo
młodszych wykonawców, choćby grupę Ghost. To do pewnego stopnia podobna
stylistyka. Okazuje się, że o sprawach mrocznych, dotykających słabiej lub
mocniej najgorszego zła, można opowiadać w stylistyce hardrockowej,
niekoniecznie drąc ryja jak biedak obdzierany ze skóry i młócąc na
instrumentach tak, że wszystko staje się nieprzyswajalnym hałasem. Jest coś
niesłychanie mocnego, gdy w Evil wokalista
Nicolaj Hoffman Jul śpiewa, że „jest złem wcielonym i trzyma cały świat w
garści”, a towarzyszy mu spokojna aranżacja zdominowana przez upiorne organy.
Jednak równie wielka siła jak w klimacie, drzemie w różnorodności tej płyty.
Obok dynamicznego Come Closer mamy
początkowo spokojne, rozbujane Cold Stone,
które z czasem przyjemnie podkręca tempo. To utwór z gatunku tych, które z
niezwykłą łatwością wciągają i sprawiają, że chce się je włączać kolejny raz
natychmiast po wybrzmieniu ostatniego dźwięku. Słychać tu spore wpływy muzyki
bluesowej, ale przefiltrowanej przez bardziej złożone formy rockowe. Znakomicie
buja też pierwszy singiel z płyty – The
Journey. Główny motyw instrumentalny oraz linia melodyczna wokalu
przywołują na myśl pijackie historie marynarzy opowiadających przy
akompaniamencie muzycznym o swoich przygodach, tyle że tu zamiast szant mamy
ciepłego w brzmieniu, cholernie chwytliwego i rozbujanego hard rocka.
Instrumentalna końcówka to najklasyczniejsze gitarowo-organowe brzmienie, jakie
można sobie wyobrazić w muzyce rockowej. Bardziej klasycznie się nie da.
Po tym porywającym fragmencie
następuje nagła zmiana klimatu, bo początek No
Gods to chyba najspokojniejszy (obok intra) fragment płyty. W refrenie
znowu pojawia się zaśpiew niczym z jakiejś folkowej pieśni, lecz całość
charakteryzuje bardzo stonowany, ciepły klimat, wiedziony fantastycznym, gęstym
brzmieniem klawiszy, które dominują nad resztą instrumentów. Pojawiające się od
czasu do czasu muzyczne wybuchy wyrywają człowieka z miarowego bujania się na
prawo i lewo, a końcówka to znowu raj dla fanów soczystego hardrockowego
łojenia. Trochę mocniejszych, nieco sabbathowych dźwięków przynosi Bleed for You, klasycznie hardrockowo
jest także w The Reaper, które
podrywa na nogi mocno zaznaczonym rytmem, ale już następujący po tych dwóch
nagraniach i zamykający album utwór Gruesome
to całkiem inna bajka. Linia wokali jakby z Masters
of War Dylana, ale śpiewana głębokim, pełnym emocji głosem w stylu Jima
Morrisona, z podkładem instrumentalnym, który równie dobrze mógłby znaleźć się
na płycie Graveyard. Co wy na takie połączenie? Brzmi fenomenalnie! Klimatyczne
zwieńczenie fantastycznej płyty, na której znajdą dla siebie wiele zarówno fani
klasycznego rockowego grania spod znaku Purpli czy Sabbath, jak i zwolennicy
współczesnych grup nawiązujących do dawnych czasów, takich jak Ghost czy
Graveyard.
Grusom mają za sobą bardzo ważny
pierwszy krok, a może i dwa kroki. Grupa natychmiast przyciągnęła uwagę
przedstawicieli branży muzycznej. Kontrakt z Kozmik Artifactz Duńczycy
podpisali miesiąc po tym, jak umieścili swoje trzyutworowe demo (wszystkie trzy
kompozycje znalazły się na debiucie) w serwisie bandcamp. Nie ma w tym nic
dziwnego. Wiele nowych grup nawiązuje brzmieniem do klasyki lat 60. czy 70.,
ale niewiele robi to tak fenomenalnie jak Grusom. Już na debiucie udało im się
stworzyć kapitalny klimat, który jednak sam w sobie nie wystarczyłby, gdyby
utwory były słabe. Jest on jednak doskonałym uzupełnieniem całości, gdy zespół
ma do zaoferowania ciekawe kompozycje i tak właśnie jest w tym przypadku.
Ciężar świetnie współgra z melodią, aranżacje podkreślają nieco ponurą, czasami
tajemniczą charakterystykę tych nagrań, a całość brzmi tak, że po prostu nie
sposób nie zwrócić na nich uwagi. Oby był to początek bardzo udanej muzycznej
przygody, bo muzycy Grusom przywitali się ze słuchaczami w sposób tak
znakomity, że zmarnowanie tego w przyszłości byłoby zbrodnią przeciwko muzyce.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
jak dobrze "odkryć" coś świeżego i całkiem smacznego ;)
OdpowiedzUsuńa recenzja jeszcze lepsza od samego zespołu ;)
dzięki :) zapraszam po więcej, można tak odkrywać bez końca ;)
Usuń