Amerykańska kapela Bison Machine
musiała zwrócić moją uwagę swoją nazwą, więc kiedy okazało się, że za rogatym
jegomościem z okładki nie kryją się żadne wrzask-metale, a mieszanka stonera,
doom rocka i klasycznego hard rocka, postanowiłem z kilkumiesięcznym
opóźnieniem dać kwartetowi ze stanu Michigan szansę. Płyta dość krótka, bo
zaledwie trzydziestosześciominutowa, tylko 6 kompozycji, za to całkiem sporo
ciężaru, bagnistego klimatu i gitarowego walca (bynajmniej nie angielskiego…).
A jednak chyba nieco tajemnicza okładka oraz równie zagadkowa nazwa zostaną
moimi ulubionymi elementami działalności Bison Machine, bo muzyka jest solidna,
ale jednak daleko mi do dźwięgazmu.
Cosmic Arc, które rozpoczyna płytę, to jeden z krótszych numerów. Zaledwie 4 minuty, szybkie tempo i banalnie prosty riff na otwarcie. Może aż za prosty, bo całość sprawia wrażenie nieco monotonnej. Taki Paranoid, tylko mniej porywający. Na szczęście w drugiej połowie panowie łamią schemat i nie łoją przez cały czas jednym motywem. Niezłe otwarcie płyty, choć bez większych emocji. Jeszcze tylko raz na tym krążku zagrają tak dynamicznie, zwięźle i niemal przebojowo – w Viking Head, które także w większości opiera się na jednym motywie, ale znacznie skuteczniej podrywa z fotela i całkiem nieźle zabrzmiałoby na falach jakiejś rockowej stacji radiowej. Pozostałe 4 kawałki to utwory trochę dłuższe, w większości bazujące na ciężarze i brudnym klimacie tworzonym przez silny przester. Łącznikiem między nimi a krótszą i buzującą energią dwójką jest Old Moon, w którym dynamika i ciężar tworzą przyjemną całość. Momentami muzycy „zdejmują nogę z gazu” i grają nieco oszczędniej, tworząc ciekawą atmosferę, choć przeciągają ten moment zbyt mocno. Końcówka kompozycji to z kolei niemal punkowe zacięcie i energia. Całość jest nieco chaotyczna, ale interesująca. Gamekeeper’s Thumb zaczyna się kapitalnie. Klimatyczny motyw basowy, delikatne uderzenia w struny gitary elektrycznej w tle, subtelna perkusja i nasączony pogłosem wokal. To Bison Machine w odsłonie bardziej psychodelicznej niż stonerowej, lecz po około 90 sekundach wchodzi mocniejsza gitara, a całość stopniowo staje się coraz intensywniejsza. Trochę szkoda, bo gdyby tak dłużej pociągnęli klimat z początku, mogłoby wyjść jeszcze ciekawiej, a tak to efekt tajemniczości trochę psuje gitarowy walec pojawiający się w drugiej części. Tak jakby panowie z Bison Machine bali się nagrać numer, który będzie zupełnie inny od reszty, dużo lżejszy i pozbawiony ciężkiej gitary. Słychać to też trochę w zamykającym płytę Giant’s Coffin – niemal dziewięciominutowym numerze. Początek daje nadzieję na spokojny, klimatyczny utwór, ale w połowie drugiej minuty nagle wchodzi szybka, prosta zagrywka gitarowa oraz pulsujący bas i choć ta mieszanka dynamiki i ciężaru sprawdza się całkiem nieźle, a w drugiej połowie zespół powraca na jakiś czas do spokojniejszych rytmów, to mam poczucie, że potencjał pierwszej części kompozycji można było wykorzystać dużo lepiej.
Hoarfrost to solidna porcja dobrego, ciężkiego młócenia, ale nie ma
tu czegoś, co by mnie powaliło, co przekonałoby mnie, że Bison Machine
wyróżniają się zdecydowanie z wielkiej masy kapel grających obecnie stoner
rocka. Według mnie na Hoarfrost
brakuje urozmaicenia, muzycznej wszechstronności. Oczywiście można uznać, że
kapela jasno dąży w konkretnym kierunku, ale wolałbym jednak, żeby pokazywała
przy tym więcej niż jedno oblicze. To absolutnie nie jest zła płyta, fani
ciężkiej muzyki znajdą tu sporo dźwięków, które sprawią im mnóstwo
przyjemności, a album nie jest zbyt długi, więc trudno tu mówić o większym
zmęczeniu, jednak w żaden sposób nie potrafię napisać, że czuję się tym krążkiem
zachwycony.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz