Ile znacie osób, które zachwycały
się utworem I’m Easy ponad 20 lat
temu, a potem nieco skonsternowane odkrywały trochę dziwaczne Epic, by wpaść w absolutne przerażenie,
gdy okazywało się, że to i tak jeden z nielicznych numerów w dorobku tego zespołu,
które można by wrzucić do szufladki z napisem „tradycyjny rockowy numer”?
Myślę, że każdy fan rocka w wieku około 35-40 lat zna takich ludzi lub sam to
przerabiał. To zresztą idealnie pasuje do tego zwariowanego zespołu, który
nigdy nie brnął w oczywiste rozwiązania – „ustrzelić” największy przebój z
przeróbką popowej piosenki jednego z najpopularniejszych i najbardziej zarzynanych
przez radio wokalistów. To oczywiście musiało sprawić, że grupą Faith No More
zaczynały interesować się gospodynie domowe i słuchające na co dzień spokojnych
klimatów romantyczne uczennice, które zachwycone przyjemnym I’m Easy, zderzały się z mocno nieprzystępną twórczością grupy.
Myślicie, że mógł to być taki sadystyczny dowcip ze strony zespołu? Tak, ja
też… Ale wróćmy do teraźniejszości. Faith No More wracają na scenę po
kilkunastu latach od zawieszenia działalności. Początkowo tylko na koncerty.
Mowy o nowym materiale nie ma, co więcej – niektórzy członkowie grupy
opowiadają w wywiadach, że ich zejście się ograniczy się tylko do jednej trasy.
Po pierwszej z nich następuje kolejna, a przy okazji, zupełnie niespodziewanie,
grupa gra na żywo nowy numer. Stamtąd już tylko krok (no dobrze, taki wielki
krok) do nagrania całej płyty. Mijają niespełna cztery lata i jest – Sol Invictus, pierwszy od 1997 roku
studyjny album Faith No More. Zamieszania sporo, oczekiwanie u jednych ogromne,
u innych mocno stonowane. Efekt? Trudny do jednoznacznego ocenienia.
Utwór tytułowy pełni funkcję dość
dziwnego albumowego intra. Dziwnego, bo w zasadzie nie ma żadnego związku z
tym, co dzieje się później, nie jest też ani typowym intrem, ani pełnoprawną
kompozycją. Ot, takie dwie i pół minuty bezcelowego „plumkania”, co nie wróży
dobrze płycie. Na szczęście, gdy chwilę później wchodzi agresywne od samego
początku Superhero, robi się o wiele
ciekawiej. Trudno posądzić Faith No More o trzymanie się jednego muzycznego
klimatu przez całą karierę grupy, ale jeśli zaszłaby konieczność jakiegokolwiek
określenia, jaką muzykę gra ten zespół, to Superhero
nadawałoby się idealnie do kategorii „modelowy przykład kompozycji Faith No
More”. Jest agresja, jest niemal histeryczny chwilami wokal Pattona, jest
wreszcie dominujący nad tym całym hałasem subtelny klawisz, który trzyma
wszystko „w kupie”. Nic dziwnego, że numer wybrano na singiel numer dwa z Sol Invictus. Równie chwytliwe zresztą –
oczywiście jak na warunki FNM – jest Sunny
Side Up. Mamy ledwie drugi pełnoprawny numer na albumie, a Mike Patton już
zdołał zaśpiewać jak rasowy rockman, wydrzeć ryj niczym wokalista
wrzaskmetalowej kapeli i zademonstrować histeryczne zaśpiewy wymieszane z
szaleńczym warkotem. Tu z kolei rozpoczyna od tego swojego głębokiego, niskiego
głosu, który sprawia, że wszystkie narządy wewnętrzne przyjemnie wibrują. Co za
gość! Szkoda, że kawałek urywa się nagle i sprawia przez to wrażenie niedokończonego. Ale przynajmniej idealnie
nada się ze swoimi trzema minutami na kolejny singiel, którym zresztą według
przecieków ma się oficjalnie stać. Trzecim z nagrań promujących krążek (a
chronologicznie pierwszym), jest Motherfucker.
Trzeba być muzykiem Faith No More, żeby wpaść na pomysł promowania w stacjach
radiowych wydawanej po latach milczenia nowej płyty utworem o takim tytule i z
takim tekstem. Oczywiście, całkowicie w ich stylu, warstwa muzyczna kompletnie
nie pasuje do wulgarnego tekstu, bo to jeden ze spokojniejszych kawałków na
krążku. Przy okazji także niepokojąco chwytliwy. Aż człowiekowi głupio, jak
oddaje się podczas słuchania radosnemu zaśpiewowi: „Heeellooooo
motheeeeeeerfuckeeeeeeeeer!” Znając pomysły Pattona i jego kolegów, właśnie o
taką reakcję im chodziło. Klasyczne FNM!
Problem w tym, że kompozycje
promujące płytę to te, które najłatwiej zapadają w pamięć. Teoretycznie to oczywiście
dobrze, tyle że przy odsłuchu całej płyty brakuje większej liczby takich
momentów. Reszta jest jak zwykle stylistycznie zróżnicowana, ale trudno mi w
tym wszystkim odnaleźć jakiś wspólny mianownik. Cone of Shame robi niezłe wrażenie ze swoim westernowo-horrorowym
klimatem i przyjemnym uderzeniem gitary w drugiej części oraz kapitalną atmosferą
tworzoną głównie przez głos Pattona w części pierwszej, ale brakuje mi takiej
wyrazistości w kilku innych kawałkach, brakuje mi też częstszych wycieczek w
takie właśnie rejony, gdzie tajemniczość miesza się z obłędem. Nie porywa ani trochę
chaotyczne i hałaśliwe Separation Anxiety,
ani Rise of the Fall, w którym zespół
próbował połączyć agresję z podkładem rodem z muzyki reggae, ale według mnie
efekt jest co najwyżej umiarkowanie interesujący. Podobny motyw muzycy
wykorzystują zresztą w Black Friday,
tym razem łącząc wrzask i pewną agresję z lekkim, niemal skocznym podkładem. Tylko
że element zaskoczenia mija po minucie i dalej robi się dość monotonnie. Brzmienia
klawiszowe powracają na pierwszy plan w Matador
– najdłuższym kawałku na płycie i jednocześnie pierwszym nowym numerze, który
został zaprezentowany publiczności podczas koncertów Faith No More jeszcze w 2011
roku. To zdecydowanie najlepsza niesinglowa kompozycja na Sol Invictus. Są fragmenty, gdy grupa zbliża się niemal do
klasycznego hardrockowego grania, są momenty świetnego klimatu tworzonego przez
sekcję rytmiczną Bordin/Gould, jest ten znakomity, wkręcający motyw gitarowy,
który niemal zachęca do jakiegoś opętańczego tańca, są wreszcie wokale Pattona –
cała gama wokalnych odcieni: od klasycznego rockowego przyłożenia przez pełne
klimatu niskie pomruki po wokalną histerię. Faith No More w pigułce. Sześć
minut mija błyskawicznie. Właściwie na tym kawałku mogłaby kończyć się cała
płyta, bo zamykające ją From the Dead
nie oferuje żadnych głębszych muzycznych doznań, poza fantastycznymi, niemal
popowymi chórkami. To nieco monotonna, choć przyjemna w brzmieniu pioseneczka
wiedziona marszowym rytmem, która chyba lepiej sprawdziłaby się na samym
początku albumu.
Moje odczucia w stosunku do Sol Invictus są mocno mieszane. Z jednej
strony panowie na pewno nie odwalili żenady i wydali solidny album, z drugiej
jednak niewiele jest na nim fragmentów, które mają szansę zostać ze mną na
dłużej. Połowa płyty przelatuje gdzieś obok mnie i choć nie przeszkadza, to i
nie zwraca mojej uwagi. Plusem jest jej długość (albo raczej krótkość), dzięki
której krążek nie zaczyna się dłużyć, nawet mimo braku wielkich muzycznych
ekscytacji. Ale to chyba trochę za mało jak na tak uznaną firmę, w dodatku
wracającą do nagrywania po 18 latach. To na pewno nie będzie klasyk na miarę Angel Dust czy The Real Thing, z drugiej strony daleki jestem od nazwania Sol Invictus kompletnym niewypałem. To
płyta, która była potrzebna, by uzasadnić trwały powrót Faith No More na scenę,
i która miała pokazać, że oprócz grania starych klasyków, ci goście będą w
stanie jeszcze stworzyć razem coś sensownego, co można by zaprezentować
ludziom. To się udało, a że warta tego zaprezentowania jest tylko mniej więcej
połowa płyty, to już zupełnie inna sprawa.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz