Muse to dla mnie wciąż zespół
dość nowy, prezentujący w pewnym sensie świeże podejście do muzyki rockowej.
Tym bardziej dziwię się za każdym razem, gdy przypomnę sobie, że ci goście
grają razem od przeszło dwóch dekad, a wydana niedawno płyta Drones jest już ich siódmym studyjnym
krążkiem. Nie będę się szczególnie rozwodził nad tematyką utworów na tym
albumie. Wiadomo powszechnie, że panowie pobawili się w Rogera Watersa i
opowiadają nam o okrucieństwach wojny, o tym, że wojenne doświadczenia „ryją
banię” i zmieniają normalnych ludzi w psycholi i bezduszne maszyny (to tak w
uproszczeniu – jakby się miał jakiś „czep” czepiać). I choć tematyka
determinuje pewne cechy tej płyty, takie jak wstawki z wrzaskami wojskowych
popaprańców, najważniejsza musi być muzyka, bo bez niej nawet najciekawszy
temat wypadnie męcząco.
Drones rozpoczyna się bardzo „ejtisowo” singlowym Dead Inside. Od razu słychać, że to
Muse, ale utwór podany jest w taki sposób, że brzmi jakby Marilyn Manson
przerabiał Depeche Mode (zaraz, zaraz…). Prosty rytm, chwytliwa melodia,
dynamiczne brzmienie – bardzo radiowy numer. Ten schemat powtarza się zresztą
chwilę później w Psycho – pierwszej kompozycji
z płyty, którą zespół zaprezentował fanom. Znowu mam mocne skojarzenia z
Depeche Mode, bo przecież początek jakby żywcem wzięty z Personal Jesus. Ale taki już urok Muse, że klimaty zahaczające o
muzykę progresywną potrafią łączyć z rytmicznymi motywami new wave i
elektronicznego rocka lat 80. Śmiem nawet twierdzić, że właśnie za to
najbardziej kochają ich fani, za to także pewnie najbardziej nie znoszą ich
przeciwnicy. Co by nie mówić – Psycho
to kapitalny numer. Chwytliwy jak diabli, z wyraźnie zaznaczonym rytmem, nieco
monotonną, ale w gruncie rzeczy przyjemną gitarą i fantastycznymi wokalami
składającymi się z wielu nakładanych na siebie ścieżek. Muse często oskarżani
są o to, że dość mocno czerpią w temacie wokali z grupy Queen. Żadne to
przestępstwo – jak już czerpać, to od najlepszych, choć umiar znać trzeba. To
faktycznie czasami słychać, na przykład w Defector
czy Revolt, choć należy też
zaznaczyć, że muzykom Queen przychodziło to jakby z większym wdziękiem. Tu to
wszystko brzmi na idealnie skalkulowane i wypolerowane – traci przez to trochę
autentyzmu, ale o ten akurat w muzyce i tak trudno, gdy płytę produkuje „Mutt”
Lange, człowiek, który zajechał Def Leppard i ich Hysterię. Na szczęście trafiają się na Drones dość obszerne fragmenty, gdy ta „polerka” nie przykrywa
całkiem materiału muzycznego. Takie The
Handler to momentami połączenie muzyki klasycznej z elektroniką, tylko w
wersji granej na instrumentach utożsamianych z rockiem. Przecież główny motyw
mógłby równie dobrze znaleźć się zagrany na smykach w jakimś dziele Vivaldiego.
Mimo bardzo ciekawych momentów,
całość cierpi jednak według mnie na zbyt dużą przewidywalność. W Defector panowie brzmią, jakby
koniecznie chcieli stworzyć nowe We Will
Rock You, przy czym całość sprawia raczej wrażenie nagrania, które mogłoby
się znaleźć na płycie Briana Maya i Rogera Taylora nagranej z Adamem Lambertem,
a to już słabe skojarzenie. Ten przesadnie manieryczny wokal i pompatyczność w
olbrzymich dawkach u Queen miały mnóstwo uroku, ale w wersji Muse brzmią trochę
karykaturalnie. Revolt z kolei
nieodparcie trąci mi innymi „karykaturzystami” królowej – grupą The Darkness.
Mam wrażenie, że muzycy Muse obraziliby się na to porównanie, ale sami są sobie
winni. Nie będzie zatem większym zaskoczeniem, że ponownie ciekawiej jest
dopiero, gdy Muse odchodzą od tej oczywistej muzycznej ścieżki – czyli pod
koniec płyty. Co prawda ta końcówka zaczyna się od rzewnego i nudnawego Aftermath, które w dodatku w refrenie
nieznośnie przypomina Sailing Roda
Stewarta (no dobra, to nie jego numer, ale kto zna jakichś braci Sutherlandów,
którzy wykonywali oryginał?), ale już dziesięciominutowe The Globalist trochę poprawia ogólne wrażenie. Idealnie nie jest,
bo wstęp to czysty Morricone zmiksowany z motywami muzyki klasycznej i aż
zaczynam rozglądać się dookoła, czy mi zza fotela nie wyskoczy Clint Eastwood z
rewolwerem w ręku. Jest przyjemnie, choć nieco sennie, ale kiedy w połowie
piątej minuty wchodzi niemal metallicowy riff, od razu robi się bardziej
interesująco. Nie żeby większa dynamika i mocniejsze natężenie dźwięku od razu
oznaczały lepszą jakość muzyczną, ale przynajmniej jest to znak, że cały numer
nie będzie zbudowany na jednym motywie i stałym rytmie, co niestety jest jedną
z bolączek tej płyty. No i na koniec obowiązkowa zabawa w Queen, tym razem w
wydaniu balladowym. The Globalist
zdecydowanie nie jest wielkim muzycznym dziełem, ale to całkiem niezły i nieźle
przemyślany kawałek, a nie o wszystkich numerach na Drones można to z czystym sumieniem napisać. Kończąca krążek
tytułowa trzyminutówka to już tylko wyjście na ostatni ukłon po skończeniu
spektaklu – w dodatku przerysowane w swojej pompatyczności. Spektakl ten był dosyć
intrygujący, wywołujący emocje, ale bardziej przyciągający formą niż treścią.
Drones to mariaż hard rocka, synthrocka lat 80.,
wodewilu i zgrabnie ukrytych elementów muzyki klasycznej. To płyta bardzo
przyzwoicie przedstawiona, efektowna, potrafiąca przyciągnąć uwagę chwytliwymi
smaczkami aranżacyjnymi i wpadającymi łatwo w ucho melodiami, ale jednocześnie nie
oferująca według mnie żadnych głębszych doznań. Na pewno nie jest to album,
obok którego większość słuchaczy przejdzie obojętnie – to już plus, bo w końcu
obojętność to najgorsza z możliwych reakcji. Ale recenzje w prasie oraz opinie
fanów już pokazują, że na każdą osobę zakochaną w Drones znajdzie się przynajmniej jedna, która tej płyty szczerze
nie znosi. Nigdy nie byłem wielkim fanem Muse, nie zachęcili mnie wcześniej do
poznania całości poprzednich sześciu płyt, mimo że w niektórych ich
kompozycjach słyszałem coś intrygującego. I w zasadzie na Drones jest podobnie. Ich muzyka jest na swój sposób ciekawa i
charakterystyczna, ale zbyt odczłowieczona jak na mój gust. Teoretycznie
świetnie zbiega się to z tematem albumu, ale niestety to wrażenie dotyczy
wszystkich ich nagrań, z którymi miałem okazję się zapoznać. Na Drones niby kilka razy łapię się na
bujaniu się w rytm któregoś numeru, niby wbrew sobie dokładam się tu i tam do
tych przerysowanych wokalnych harmonii, ale nie mam złudzeń – ja do tej płyty
wracał za kilka miesięcy nie będę i pod jej wpływem wszystkich poprzednich
dokładnie nie przesłucham. Ale zostanie ze mną kilka dobrych numerów, bo chyba
właśnie na kilka kawałków wystarcza mi do Muse zapału.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Kurcze, co recenzja, to opinia. Krążek jest chwalony, jest źle odbierany, mówi się iż to przeciętny materiał. Sam jeszcze nie słyszałem i na razie nie planuję wpisywać się w dyskusję na temat "Drones" :)
OdpowiedzUsuńwśród moich znajomych też opinie skrajne - od płyty rocku po kompletny niewypał :D
Usuń