sobota, 13 czerwca 2015

Ruby the Hatchet - Valley of the Snake [2015]


Podwójna przyjemność spłynęła na mnie w ostatnich miesiącach z obozu Ruby the Hatchet. Najpierw pojawiła się informacja, że pierwsza płyta grupy z Filadelfii, pierwotnie wydana trzy lata temu, ukaże się ponownie po małym liftingu (nowy tytuł – Aurum – dwa utwory z wypuszczonej w międzyczasie EP-ki, brak dwóch czy trzech innych, które były na oryginalnej wersji krążka), a niedługo potem okazało się, że kwintet przygotował także zupełnie nową płytę. Valley of the Snake, bo taki jest jej tytuł, to zatem teoretycznie druga, a w praktyce trzecia (albo na odwrót…) duża płyta Ruby the Hatchet. Nazwa pewnie niewiele mówi większości z was, ale już sama okładka powinna zachęcić i zasugerować, że będziemy mieli do czynienia z klimatycznym, ciężkim albumem. Pod tym względem żadnych niespodzianek – faktycznie jest klimat, faktycznie jest ciężko. Jeśli jesteś fanem sabbathowych riffów, przyjemnego przesteru, stonerowego ciężaru i wplecionych w to wszystko kobiecych wokali, to Valley of the Snake może być krążkiem, który cię zainteresuje. Jeśli nie jesteś, możesz przeczytać ten tekst do końca – kto wie, może jednak się skusisz. Zresztą głupio tak przerywać czytanie po jednym akapicie. To nawet trochę niegrzecznie wobec autora tekstu (na pewno jakoś się dowiem).

Na 40 minut Valley of the Snake składa się zaledwie 6 kompozycji. Jasne więc, że nie będziemy mieli do czynienia z szybkimi strzałami w ryj. Otwierające album Heavy Blanket od razu wchodzi z mocnym gitarowym riffem świetnie podbijanym organami. Jest moc jak w dobrym wiejskim bimbrze. Zespół nigdzie nie pędzi, gra dostojnie, ale potężnie. Nałożone na siebie ścieżki wokali Jillian Taylor sprawdzają się w takim klimacie fantastycznie. Nie wyrywa się do wrzasków i drapieżnych krzyków, nie forsuje głosu, ale z drugiej strony nie pozwala się także zepchnąć instrumentalistom na dalszy plan. Znakomicie wtapia się w muzykę. A muzyka ma ciężar, ale jednocześnie jest bardzo melodyjna, mimo walcowatych riffów i ściany soczystego dźwięku. Płyty, na których jest tak mało kompozycji, mają swoje zalety. Jedną z nich jest to, że można bez żenady pisać po kolei o każdym z utworów (nie ma nic gorszego, niż recenzja opisująca po kolei 15 kawałków z płyty… no dobra, podobno swędzenie pod gipsem jest jeszcze gorsze – trzymaj się, Dave!). W zbliżonym tempie i klimacie utrzymana jest kompozycja Vast Acid. Fani Black Sabbath albo – żeby poszukać bliżej naszych czasów – grup takich jak Kadavar czy Uncle Acid & the Deadbeats powinni być wniebowzięci. Gitara Johnny’ego Scarpsa brzmi bardzo klasycznie i przyjemnie. Jest trochę fuzzu, jest głęboki ukłon w stronę klasycznego brzmienia hardrockowego, jest też bardzo dobry „dół”. Zaskakuje delikatny wstęp w najdłuższym na płycie, niemal dziewięciominutowym Tomorrow Never Comes. Czyżby zespół nagle przeskoczył z klimatów bliskich stonerowi w rejony folkowe? No nie, po niespełna minucie wchodzi powolny, ciężki riff na „elektryku” i całość natychmiast nabiera mocy, ale intro było miłym urozmaiceniem. Niedługo przed końcem czwartej minuty ten walec, który sunął do tej pory powoli, gniotąc wszystko po drodze, nagle zaczyna lekko przyspieszać. Nie mija kolejna minuta jak zespół przechodzi do znacznie dynamiczniejszego motywu, choć znowu jakby nieco sabbathowego. Znacie Children of the Grave? No to wiecie, czego się spodziewać. Po jakimś czasie całość znowu zwalnia, ale ta chwilowa zmiana jest kluczowa dla całej kompozycji. 9 minut w jednostajnym tempie mogłoby być ciężkostrawne, nawet mimo tej cudownej, gęstej organowej ściany w tle. A tak mamy trochę ożywienia i całość wchodzi człowiekowi gładko jak nalewka wiśniowa babci.



Drugą stronę (tak, płyta ukazała się także na winylu, w dodatku w pięknej wersji splatter – wspaniała moda powraca!) rozpoczyna The Unholy Behemoth. Numer z takim tytułem chyba nie może być skoczny i lekki, nie? Nie jest. Znów główną rolę gra tu jazgocząca gitara, ale organy znakomicie ją uzupełniają, a bas cudnie pulsuje w tle. Instrumentaliści tworzą prawdziwą ścianę dźwięku, a jakimś cudem w tym wszystkim nie gubi się melodia. Hałasować jest łatwo, zachować w tym wszystkim sens i melodię – znacznie trudniej. Im się udaje! Pojawia się też trochę psychodelicznych klimatów, dzięki różnym efektom wyczarowanym w tle. Kosmiczny sabat czarownic? Czemu nie. Gdzie można się zapisać? Demons to najdynamiczniejszy numer na Valley of the Snake. Po ponad 25 minutach powolnego łojenia w samą porę nadchodzi zmiana. Nie, żeby to powolne łojenie w czymkolwiek przeszkadzało – a jednak znacznie lepiej słucha się krążka, gdy zespół w odpowiednim momencie wprowadza trochę urozmaicenia. W Demons szybko i dynamicznie wcale nie jest przez cały czas, ale te pierwsze dwie i pół minuty wystarczy, by nieco przewietrzyć tę ciemną, duszną piwnicę i wprowadzić nieco ożywienia, tym bardziej, że szybszy motyw wraca jeszcze pod koniec. Ale prawdziwą zmianę przynosi numer tytułowy, który wieńczy płytę. W pięciu kompozycjach grupa pokazała, że przyłożyć solidnie potrafi, że przestery i doomowe „mięcho” nie są muzykom obce, a na sam koniec niespodzianka – kawałek wiedziony przez większość czasu brzmieniami akustycznymi. Nie spodziewajcie się jednak delikatnej sielanki jak u Cata Stevensa. Jest nico spokojniej, ale to wciąż pełen mocy numer, tyle że jego pierwsza połowa po prostu została zagrana w dużej mierze akustycznie. Gdy na ostatnie trzy minuty wchodzi pełna moc „elektryków”, jest naturalnie głośniej, ale wcale nie dużo bardziej intensywnie, bo ta intensywność była tu od początku, choć w trochę innej formie. Numer buja do samego końca, zapewniając coś w rodzaju podkładu pod opętańczy pogański taniec.

Ruby the Hatchet znakomicie łączą doomową głębię i ślady stonerowego ciężaru z wpływami blues rocka i polewają to wszystko psychodelicznym sosem. Efektem jest muzyka ciężka, klimatyczna, ale jednocześnie bardzo melodyjna, momentami nawet w pewien sposób chwytliwa, biorąc pod uwagę gatunek. Łatwo oczywiście powiedzieć, że to czy tamto już było i że nie ma tu żadnej muzycznej rewolucji. No nie ma, nie będę przeczył. Ale panowie grają bardzo przyjemnie, a śpiewająca pani idealnie wpisuje się ze swoim głosem w ich muzykę. Nie stara się wychodzić na pierwszy plan i robić za gwiazdę zespołu, nie jest napastliwa dla uszu ze swoim wokalem. Jej głos jest kolejnym instrumentem w grupie. Brzmią cudownie – z jednej strony to wszystko nie jest wypolerowane do bólu, z drugiej nie ma się uczucia słuchania taśmy demo nagranej na jamniku ustawionym w piwnicy między workiem z ziemniakami a słoikami z ogórkami na zimę, w czym niestety lubuje się wiele zespołów, którym wydaje się, że jak chcesz być „trv” i robić klimat, to musisz brzmieć do dupy. Nie, nie musisz. Możesz brzmieć jak Ruby the Hatchet, a klimat robić udanymi kompozycjami i klasycznym hardrockowym brzmieniem z odrobiną dodatkowego ciężaru i soczystych „dołów”.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz