Niby człowiek lubi niespodzianki,
a oczywistości po jakimś czasie zaczynają męczyć, także w muzyce, ale trafiają
się czasem takie zespoły, przy których już po pierwszych sekundach płyty
wiadomo dokładnie, jak będzie brzmiał cały krążek, a mimo to słuchanie go
sprawia sporą przyjemność. Tak właśnie jest w przypadku amerykańskiej grupy Red
Sky Mary i jej trzeciej płyty River Child,
która ukazała się kilka tygodni temu. Bo teoretycznie przy każdym z 10 utworów
składających się na ten czterdziestotrzyminutowy album mógłbym wypisać nazwy
wykonawców, którzy mocno inspirowali muzyków Red Sky Mary przy komponowaniu,
ale jednocześnie mało mi to przeszkadza, bo nawet jeśli na tym krążku nie ma
nic przełomowego czy muzycznie oryginalnego, to słucha się tego fantastycznie.
Red Sky Mary to kapela do bólu
hardrockowa – ze wszystkimi zaletami i wadami takiego stanu. Te wszystkie
riffy, zagrywki i refreny gdzieś już słyszeliśmy, ale co z tego, skoro i tak w
ich wykonaniu brzmią naprawdę bardzo przyjemnie. Pierwsze sekundy All Hell’s Breakin’ Loose od razu
przywodzą na myśl AC/DC, tylko… jakby żwawsze. Powiedzmy, że to AC/DC, które
nie zatrzymało się w czasie i nie gra od 30 lat tego samego, a lekko podkręciło
dynamikę, żeby dopasować się do dynamicznych czasów. Takich wpływów starych
mistrzów jest tu mnóstwo. Too Much
musi natychmiast kojarzyć się z dokonaniami Slasha i Mylesa Kennedy’ego, bo nie
dość, że Sam Vlasich ma podobny głos do Kennedy’ego, to jeszcze struktura
utworu i brzmienie bardzo „zajeżdżają” solowymi albumami kudłatego. Zresztą
Slash przebija się tu więcej razy, bo czasem trafimy na ślady inspiracji twórczością
GN’R, a czasami na klimat przyjemnie nawiązujący do grupy Slash’s Snakepit (Payback). Dominują numery dość szybkie,
dynamiczne, pełne mocnych gitar, perkusji wyraźnie wyznaczającej rytm i
wielogłosów w chwytliwych refrenach – wyraźny ukłon w stronę późnych lat 80. i
początku kolejnej dekady. Osoby, które 25 lat temu zasłuchiwały się w
twórczości Skid Row czy Ugly Kid Joe, powinny być zachwycone, podobnie jak fani
solowej twórczości Slasha czy pierwszych płyt Def Leppard. River Child to bowiem parada prostych, mocnych riffów, które
napędzają niemal każdy numer. To wymyślono już dawno temu i pewnie niewiele
nowego można w tym temacie jeszcze od siebie dać. Mam wrażenie, że muzycy Red
Sky Mary nawet niespecjalnie próbują ten nowy element znaleźć – po prostu mają
dobrą zabawę przy przestawianiu kawałków starej układanki tak, żeby z tych
samych elementów wyszło coś, czego w takiej konkretnej kombinacji jeszcze nie
było. I wychodzi im to więcej niż dobrze.
Nie da się zaprzeczyć, że
materiał jest cholernie przebojowy i te ćwierć wieku temu nagrania takie jak Gone czy South of the City pewnie podbijałyby listy przebojów. Co niestety
mówi też sporo o oryginalności tej muzyki albo raczej o jej braku, ale – jak
już wspominałem – w samym odsłuchu nie przeszkadza mi to za bardzo. Nie
przeszkadza mi także, że jeden z niewielu wolniejszych numerów – I Will Wait for You – to bezceremonialna
zżynka z With a Little Help from My
Friends w wersji Cockera. Za to jak buja! No pewnie, a jak ma nie bujać,
skoro „oryginał” buja tak niesamowicie… Ale pomińmy to i skupmy się na samym niezaprzeczalnym
fakcie bujania w tym numerze. Na przeciwnym biegunie mocny łomot w Howl. Sekcja tłucze aż miło, gitarzysta
Tom Boisse młóci mocne riffy w ilościach hurtowych, a wokalista Sam Vlasich po
raz kolejny na tej płycie pokazuje, że ma kawał gardła. Podoba mi się Pride, bo obok motywów, które brzmią,
jakby Tony Iommi grał w grupie Free, mamy też fragmenty, kiedy wszystko się
uspokaja, a na placu boju przez moment zostaje jedynie sekcja rytmiczna, która
świetnie radzi sobie z utrzymaniem zainteresowania słuchacza. Większość numerów
to niezbyt złożone kompozycje, zaledwie połowa z zamieszczonej na płycie
dziesiątki przekracza cztery minuty, a i te zazwyczaj nieznacznie. Pod tym
względem wyróżniają się dwa numery. Jednym z nich jest wspomniany już,
niesamowicie rozbujany I Will Wait for
You, w którym człowiek czeka tylko, aż pewien zmarły niedawno Józek spyta,
co byśmy zrobili, gdy zafałszował. Drugi to kompozycja tytułowa zamykająca
album i – co nie jest zaskakujące – też należąca do nielicznych tu numerów, w
których większy nacisk muzycy położyli na ciężar i klimat niż na ostre
riffowanie i konkretną rockową demolkę. Oba numery mają powyżej sześciu minut,
co pokazuje, że zespół ma pomysł na dłuższe odjazdy (nawet jeśli nie do końca
własny…). To zdecydowanie potrzebne urozmaicenie na tym albumie.
Red Sky Mary nigdy nie będą
nowymi Gunsami, bo to już trochę nie te czasy, a dzisiaj muzyczny recykling
starych patentów już nikogo na szczyt nie wyniesie, ale są tak sprawni w tym,
co robią, że mogą z powodzeniem prezentować się na dużych scenach największych
europejskich festiwali rockowych i zagwarantują, że publiczność na każdym z
nich będzie się znakomicie bawiła. Mnie kupili. Na pewno będę czekał na ich
kolejne płyty i nawet jeśli nie będzie to takie samo czekanie, jak na kolejne
krążki Rival Sons, po których spodziewam się już tylko muzycznych wyżyn
ocierających się o geniusz, to jestem przekonany, że o Red Sky Mary jeszcze
rockowy świat usłyszy. Europa ma The Answer, Ameryka ma Red Sky Mary – ci
drudzy nie są jeszcze tak znani, ale będą, bo równowaga w rockowej przyrodzie
musi być zachowana.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz