Jeden z moich ulubionych
koszykarzy, Joakim Noah, zwykł mawiać, że Cleveland to straszna dziura. Pytał
też często retorycznie, czy ktokolwiek z własnej woli jeździ tam na wakacje.
Nie byłem w tym mieście, więc na temat jego walorów turystycznych się nie wypowiem,
z ich drużyną koszykarską jest mi zdecydowanie nie po drodze, wiem natomiast,
że w obecnej chwili Cleveland kojarzy mi się przede wszystkim z fantastycznym
zespołem Welshly Arms, który właśnie wydał swoją pierwszą dużą płytę. Grupa
istnieje od trzech lat i już wcześniej wypuściła EP-kę, jednak zaledwie jedno
nagranie z niej trafiło na debiutancki album, zatytułowany po prostu Welshly Arms. Jest to zatem niemal w
całości premierowy materiał. 10 utworów, 40 minut, masa świetnej energii i
bardzo przyjemnych nawiązań do muzyki kilku znanych grup.
Teoretycznie można kręcić nosem,
że twórczość Welshly Arms to zbitek dźwięków przywołujących na myśl różne
bardziej i mniej popularne ostatnimi czasy grupy, bo i faktycznie nowego tu
niewiele. Ale jednocześnie ta mieszanka brzmi tak atrakcyjnie i ciekawie, że
nie powinno to nikomu przeszkadzać. Wystarczy kilkanaście sekund otwierającego
krążek Love in A Minor Key, żeby dać
się porwać fantastycznemu klimatowi tej płyty. Znakomita przesterowana gitara
na sam początek, a później świetny, bujający motyw, łączący rocka z estetyką,
której można by się spodziewać na płycie Amy Winehouse. Po tak intensywnym
początku apetyt rośnie błyskawicznie, na szczęście nie spada też wcale
atrakcyjność materiału. Znakomicie buja Dirty
Work, które musi spodobać się każdemu fanowi The Black Keys czy Royal
Blood. Oszczędny aranż, mocno zaznaczony rytm, świetna podbitka klawiszowa i
fantastyczne wokale. Nowoczesna wersja glam rocka, muzyka taneczna w wydaniu
rockowym! Właśnie takie niezbyt szybkie, ale bardzo dynamiczne i rytmiczne
utwory dominują na tym krążku. Rzadko grupa rozwija numer na tyle, żeby
odjeżdżać w muzycznych eksploracjach nieco dłużej. Większość kompozycji to kawałki
trwające 3–4 minuty. Jedynymi wyjątkami znacznie wykraczającymi poza te ramy
czasowe są: We Move Easy – zaskakujące
początkiem, który brzmi jakby wyjęto go wprost z bluesowej ballady z lat 20.
poprzedniego wieku, po chwili przeradzające się w mocny numer z ciężką perkusją
wiodącą zwrotki oraz z potężnym, podniosłym refrenem – i zamykające płytę Who Knew, które z kolei zaciekawia
bardzo spokojnym klimatem, tym bardziej niespodziewanym, że przecież przez
poprzednie 35 minut panowie przeważnie grali z dużą dawką energii. Ale to się
sprawdza – takie wyciszenie po całej serii dynamiczniejszych numerów brzmi
bardzo przyjemnie. Slajdowe motywy gitarowe i smyczki dopełniają atmosfery
całkowitego odprężenia, choć w kodzie panowie wracają jednak do trochę
mocniejszych i żywszych klimatów. Być może ten numer odbiega stylistycznie od
pozostałych, ale z drugiej strony stanowi ciekawe urozmaicenie. Na drugim
biegunie jeśli chodzi o długość jest Three
Dark Days – niespełna dwie minuty, które znowu bardzo mocno nawiązują do
akustycznych brzmień bluesowych sprzed niemal stu lat.
Właściwie ani przez chwilę nie ma
tu dłużyzn. Każdy numer to albo znakomita dynamika, albo świetny klimat
podkreślony pomysłową aranżacją. W Ain’t
Supposed to Rain, zanim pojawia się fantastyczna, przesterowana gitara, z
której wypływają porywające, ciężkie dźwięki, mamy tło niczym z najlepszych
nagrań Steviego Wondera i chórki rodem z Motown, a wszystko to polane sosem
bardzo nowoczesnego rockowego brzmienia. Niesamowicie chwytliwy jest The Touch – jedyny kawałek z EP-ki,
który trafił na dużą płytę. To numer, który według wszelkich zasad logiki
powinien być wielkim hitem – nawet w obecnych czasach. Czemu nie jest? To chyba
tylko kwestia marketingu, bo absolutnie w niczym nie ustępuje najbardziej
popularnym nagraniom nurtu nowoczesnego rocka, dzięki którym zespoły takie jak
wspomniane już The Black Keys, Royal Blood czy różne muzyczne wcielenia Jacka
White’a święcą w ostatnich latach triumfy na rockowej scenie. Przy takich
nagraniach po prostu nie da się spokojnie usiedzieć. Nieimprezowe ze mnie
zwierzę, ale gdybym kiedyś miał zaszczycić swoją obecnością jakąś imprezę,
podczas której uskutecznia się mniej lub bardziej żenujące wygibasy na
parkiecie, to chciałbym, żeby puszczano tam taką właśnie muzykę. Znakomicie słucha
się także numeru Night Prowler, który
znowu udanie łączy rocka z czarnymi rytmami – słuchaliście ostatniej solowej
płyty Lenny’ego Kravitza? Ten numer świetnie by tam pasował i należałby do
najlepszych kawałków na niej, a to mówi sporo, bo w końcu Strut to bardzo udany album. Ci goście naprawdę mają świetne
wyczucie do czarnych rytmów i wykorzystują to fenomenalnie. To bardzo dobrze –
skoro masz coś, co wyróżnia cię z ogromnej rzeszy zespołów grających muzykę
rockową, wykorzystuj to z pełną premedytacją. Chwytliwym refrenem i potężnym
brzmieniem powala także wolniejsze Leave
it All Behind, które znowu dość mocno czerpie ze stylistyki soulowej, choć
podanej w zdecydowanie rockowej formie.
Welshly Arms świetnie wpisują się
w popularny ostatnio klimat muzyczny, charakteryzujący się sporą dynamiką,
łączeniem rocka z dźwiękami popularnymi w latach 50. czy 60. oraz niesamowitą
melodyjnością materiału, który chwilami brzmi niemal jak rockowa muzyka
taneczna. We fragmentach mocniejszych sporo tu z Rival Sons, dynamika połączona
z nieoczywistymi w muzyce rockowej rozwiązaniami melodycznymi to z kolei echa
twórczości Jacka White’a. „Taneczność” to ewidentne nawiązanie do The Black Keys,
zaś pewna surowość niektórych fragmentów każe szukać inspiracji w muzyce Royal
Blood, choć naturalnie pełny instrumentalny skład daje Welshly Arms dużo
większe możliwości w zakresie aranżacji. Są też dużo odleglejsze wycieczki – w
stronę starego, amerykańskiego bluesa z południa kraju, czy też tradycyjnego
blues rocka, popularnego przede wszystkim w latach 70. Ale efektowne brzmienie
i silny nacisk na mocny rytm sprawiają, że album brzmi bardzo nowocześnie.
Trudno powiedzieć, jak długo tego typu granie będzie się cieszyło tak wielką
popularnością i czy Welshly Arms będą w stanie znaleźć na siebie jakiś pomysł
po 2-3 płytach, ale na razie zapowiadają się znakomicie i pierwszy, trudny krok
mają już za sobą – nagrali fantastyczny debiut, który nie chce wyjść z mojego
odtwarzacza. Miejsce w czołówce listy moich ulubionych płyt tego roku mają
pewne, choć nie dotarliśmy jeszcze nawet do końca pierwszego półrocza.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz