wtorek, 9 czerwca 2020

The Heavy Eyes - Love Like Machines [2020]


Love Like Machines to czwarty album pochodzącej z Memphis formacji The Heavy Eyes. Zwrócili moją uwagę płytą poprzednią – wydaną w 2015 roku He Dreams of Lions. Trochę kazali czekać na następcę, ale to nawet dobrze. Ciekawych zespołów na podziemnej scenie rockowej jest obecnie tyle, że gdyby wszyscy chcieli wydawać płyty co rok albo dwa, nikt by tego nie ogarnął nawet w minimalnym stopniu. Więc podziękowania dla takich formacji jak The Heavy Eyes, że wypuszczają nową muzykę na tyle rzadko, bym mógł za nimi nadążyć. Love Like Machines zawiera zaledwie 34 minuty muzyki podzielonej na dziesięć numerów. Nie trzeba być matematycznym orłem, żeby szybko dostrzec, że będą to raczej krótkie rzeczy. Zaledwie jedna kompozycja przekracza cztery minuty, kilka nie dobija nawet do trzech. Ale nic nie szkodzi. Panowie z The Heavy Eyes łoją przyjemnego, dynamicznego, melodyjnego fuzz n’ rolla, który jest oparty właśnie na dynamice i „wpadalności” w ucho, a nie na wielkich popisach instrumentalnych i natchnionych improwizacjach. To zostawiają innym.

Dominują oczywiście właśnie szybkie, czasem nawet niemal taneczno-rockowe kawałki jak Bright Light, w którym zespół zręcznie żongluje tempem, zdecydowanie najdłuższe na płycie Made for the Age czy kojarzące mi się nieco z twórczością Jacka White Late Night. Solidne łupnięcie perkusji, proste, chwytliwe zagrywki gitarowe na przesterze i wokalista, który śpiewa jakby trochę od niechcenia, bez wysilania się i wchodzenia w wyższe rejestry. I całkiem dobrze to wszystko do siebie pasuje. Warto zwrócić też uwagę na The Profession, które czerpie nieco z największych hymnów glamrockowych, choćby poprzez wyraźne oparcie całości na prostym, „stadionowym” rytmie wybijanym przez perkusistę. Nie znaczy to, że mamy tu dziesięć numerów według jednego schematu. Otwierający album kawałek Anabasis zaczyna się od spokojnego intra, a i później, mimo dodania ciężaru, wcale nigdzie nie pędzi. Również w A Cat Named Haku czy w napędzanym dość jednostajnym bębnieniem, ale całkiem klimatycznym Vera Cruz mamy chwile wytchnienia. To wszystko składa się na całkiem przyzwoicie zbalansowany album, który dzięki pewnemu zróżnicowaniu stylistycznemu utworów i swojej długości (a raczej krótkości) nie ma raczej szans zanudzić słuchacza.

Love Like Machines to naprawdę bardzo przyjemna porcja fuzz n’ rolla. Panowie fajnie łączą elementy stonera, tradycyjnego hard rocka czy nawet blues-rocka, dodając do tego wszystkiego od czasu do czasu bardzo niewielką szczyptę psychodelii. Przy poprzedniej płycie trochę narzekałem na monotonię, ale po pierwsze, ta nowa jest o ponad kwadrans krótsza, a po drugie, mam jednak wrażenie, że zespół gra tu nieco wszechstronniej niż na He Dreams of Lions, choć z pewnością jeszcze nieco więcej klimatu i spokojniejszych fragmentów mogłoby się tu przydać. To nie jest album dostarczający wzruszeń, wielkich przeżyć, poruszający pięknem i oszałamiający nowatorskimi rozwiązaniami. Nie – to płyta, na której zespół umiejętnie podaje znane od lat motywy i patenty, ale zapewnia przy tym solidną rozrywkę. Oczywiście jeśli ktoś lubi się rozerwać przy dobrej rockowej muzyce.

Płyty możecie posłuchac na profilu grupy na Bandcampie.

1. Anabasis (3:17)
2. Made for the Age (4:49)
3. Hand of Bear (3:37)
4. Late Night (2:29)
5. God Damn Wolf Man (2:49)
6. Bright Light (3:40)
7. A Cat Named Haku (3:39)
8. The Profession (2:54)
9. Vera Cruz (3:58)
10. Idle Hands (3:08)

--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Anabasis-wejście smoka. Cichutkie szemranie paluszkami po gryfie nie zapowiadały ognia. Jest ostro, jest mocno riffowo, jest przy czym poskakać. Kolejna płyta do kolekcji, na półeczce tuż obok Heavy Feather. 🙂

    OdpowiedzUsuń
  2. Vera Cruz przypomina mi Queens of the stone age.

    OdpowiedzUsuń