Żeby była jasność – absolutnie nie twierdzę, że zespół wymyśla tu cokolwiek nowego. To jest jak najbardziej klasyczne, vintage’owe, gitarowo-organowe rockowe granie w klimacie przełomu lat 60. i 70. I jak już wielokrotnie tu pisałem, sam fakt poruszania się w takiej stylistyce sukcesu nie gwarantuje, bo jak we wszystkim, także i tu można po prostu robić to byle jak, bez szczerości, a może i po prostu bez umiejętności. A czasami wszystko się po prostu zgadza. I tu właśnie mamy do czynienia z takim przypadkiem. U The Shadow Lizzards po prostu wszystko się zgadza.
Płyta składa się z ośmiu przeważnie niezbyt długich utworów. Jeden z nich to w zasadzie (jak sam tytuł wskazuje) preludium do kompozycji kolejnej. Startują z jednym z dwóch zdecydowanie najdłuższych – Eden’s Gate. A właściwie to panowie wchodzą przez te wrota raju z futryną, bo serwują na początek dynamiczny, motoryczny numer, będący mieszanką hardrockowej muzyki drogi i psychodelii. Nieco spokojniej, a momentami nawet łagodniej robi się w Stop the Time. Jest w tym coś z szamańsko-kwaśnego mistycyzmu The Doors, ale też sporo z klimatów jednak bardziej blues-rockowych. Z bardziej współczesnych zespołów do głowy przychodzą mi z jednej strony Graveyard i Zodiac, z drugiej zaś formacje nieco bardziej kosmiczno-psychodeliczne jak Mondo Drag. Kapitalnie brzmi klimatyczne, trochę tajemnicze De Ángeles Y Diablos, które jest jakby żywcem wyjęte z jakiejś pokręconej historii Tarantino. Pierwszą połowę płyty uzupełnia luzackie, taneczne niemal w swojej rytmice One Inch Closer.
Prelude przenosi nas na Dziki Zachód (a może po prostu na plan innego filmu Quentina?) i choć następujące po tej miniaturce Mother Earth to już nieco inny klimat, wciąż jest niezwykle amerykańsko. Tu z kolei – jak już mam czasem powołać się na swoje skojarzenia – do głowy przychodzą mi ostatnie płyty Gin Lady, którzy także jako Europejczycy potrafią znakomicie pograć „po amerykańsku”. Jest lekkość, polot, dobra melodia, świetne solówki. Nawet jeśli człowiek nie skupia się na tekście, czuje, że zespół opowiada tu dobrą historię. Płynie to wszystko absolutnie fantastycznie. Klasycznie retrorockowo jest też w energicznym Gettin’ Rid Of, spokojnie natomiast wchodzimy w ostatni i najdłuższy numer na płycie – Homecoming. Jakby zespół chciał nam dać nieco odetchnąć po paru żywszych kawałkach. Jest niemal ogniskowo, no ale wiadomo, że jak kończą w sumie dość dynamiczną płytę siedmioipółminutowym kawałkiem, to przecież tak całkowicie spokojnie przez cały czas pewnie nie będzie. No i faktycznie – rozkręcają się niezwykle przyjemnie w drugiej części. Intensywność faluje. Kilka razy wydaje się, że już będą wszystko zwijać, a tu jeszcze wracają. Kiedyś jednak skończyć muszą – aż szkoda, bo słuchało się znakomicie.
Paradise to klasyczny wręcz przykład płyty, na której nie ma kompletnie niczego nowego ani tym bardziej przełomowego, a mimo to słucha się jej świetnie. Panowie z The Shadow Lizzards rozsiedli się wygodnie gdzieś u zbiegu krainy vintage blues-rocka i landu klimatycznej, narkotycznej psychodelii. Zbierają trochę stąd, trochę stamtąd, i przyrządzają z tego potrawę znaną doskonale od dziesięcioleci, a jednak zawsze smaczną, kiedy jest dobrze zrobiona. Ta jest. Mało który album w tym roku sprawił mi tyle przyjemności co Paradise.
Płyty można posłuchać na profilu zespołu na Bandcampie.
Premiera: 24 maja 2024 r.
--
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Fajnie coś nowego przeczytać
OdpowiedzUsuńThe Shadow Lizzards - Paradise zaciekawiło mnie, z pewnością przesłucham :)
OdpowiedzUsuń