piątek, 27 stycznia 2023

Uzupełnianie zaległości 2022 - część 2

Druga część uzupełnienia zeszłorocznych wpisów, czyli zbiorowy tekst o kolejnej porcji płyt, których nie miałem czasu opisać, a są zbyt dobre, by o nich nie wspomnieć. W najbliższych dniach pojawi się jeszcze część trzecia. Kolejność w obrębie tej części alfabetyczna.


 

Jack White – Fear of the Dawn / Entering Heaven Alive

Jack wypuścił w zeszłym roku aż dwie płyty – jedną „tradycyjną”, a drugą nastawioną bardziej na brzmienia akustyczne. Obie udane, choć mnie osobiście bardziej do gustu przypadła ta druga. W muzyce White’a zawsze najbardziej podobało mi się połączenie tradycyjnych form muzyki amerykańskiej z jego małymi dziwactwami. Właśnie to urzekło mnie w przypadku Blunderbuss i Lazaretto. Na Boarding House Reach tych dziwactw było według mnie trochę za dużo. Wahadło wychyliło się właśnie w ich stronę i jakoś mi to nie podeszło. Miałem wrażenie, że gdzieś zginęły dobre melodie. Na Fear of the Dawn wydaje mi się, że Jack wraca na właściwe tory. Słychać, że to on – i to już od pierwszych sekund – ale jednak cały czas mam wrażenie, że słucham dobrego albumu muzycznego, a nie dźwiękowego eksperymentu. Jest dynamicznie, chwytliwie, elektrycznie, intrygująco, dość nowocześnie i niekoniecznie czysto rockowo, bo sporo tu ukłonów w stronę innych muzycznych klimatów. Do moich faworytów należy otwierający to wydawnictwo numer Taking Me Back (powróci w zupełnie innej, ale równie kapitalnej formie na sam koniec Entering Heaven Alive), Eosophobia, funkujące w nowoczesnym stylu Into the Twilight oraz … .

Entering Heaven Alive to z kolei album oparty na brzmieniach akustycznych, więc siłą rzeczy jeszcze bardziej tradycyjny od Fear of the Dawn, bazujący przede wszystkim na fantastycznych, wpadających w ucho melodiach. A Tip from You to Me kapitalnie rozpoczyna tę płytę i z miejsca ustawia poziom niezwykle wysoko. Świetnie sprawdza się tu połączenie gitar akustycznych i fortepianu. Może nie wszystkie numery robią równie znakomite wrażenie, ale wysokich lotów mimo wszystko nie brakuje – luzackie Queen of the Bees, klasyczna w brzmieniu, świetnie bujająca folkowa ballada Please God, Don’t Tell Anyone, genialny, klimatyczny, wielowątkowy A Madman from Manhattan czy wspomniane już drugie podejście do Taking Me Back, tym razem w klimatach amerykańskiego folku. To był chyba dobry pomysł, by nie wydawać tego na jednym długim albumie. Rozrzut stylistyczny byłby zbyt duży. A tak otrzymaliśmy dwie niezbyt długie płyty, które w sumie całkiem przyjemnie się uzupełniają, a już z pewnością są udanym rozwinięciem solowej dyskografii artysty.

Płyt Jacka można posłuchać na jego profilu na Bandcampie.

 

Paralyzed – Heavy Road

Długo zbierałem się do odsłuchu drugiej płyty tej niemieckiej formacji, a gdy już w końcu znalazłem na to czas, z miejsca trafiła ona do mojej szerokiej czołówki ulubionych albumów 2022 roku. Na Heavy Road zespół prezentuje kapitalną mieszankę klimatów hardrockowych, stonera, ciężkiego bluesa, rock and rolla oraz psychodelii z domieszką mroku i tajemniczości. Mocne, ciężkie, soczyste riffy, bardzo rzetelna robota sekcji rytmicznej oraz świetny, niski, mocny wokal Michaela Bindera (także gitarzysty prowadzącego) w stylu ostatnich płyt The Doors (czyli, mówiąc wprost, głos ala przepity Morrison). Do tego produkcja gdzieś pośrodku między garażówką a przesadną polerką, czyli z jednak strony utwory nie tracą pierwotnego, szorstkiego brzmienia, ale z drugiej nie trącą piwnicznym demem nagrywanym przez licealistów. Grupa świetnie radzi sobie zarówno w numerach dynamicznych (Devil’s Bride, Orange Carpet czy Black Trees Pt. 2), bujająco-podrygogennych kawałkach (Mayday, Coal Mine), jak i w klimatycznych, mrocznych, powolnych kompozycjach (Black Trees Pt. 1). Skojarzyli mi się z uwielbianym przeze mnie i niestety już nieistniejącym zespołem Grusom, choć niewiele mamy partii organów, które tam stanowiły dość ważny element brzmienia (najodważniej pojawiają się tu w Pilgrim Boots, a gra na nich obsługująca nominalnie gitarę rytmiczną Caterina Böhner). Charakter muzyki oraz jej klimat są jednak dość podobne w przypadku tych dwóch formacji, co dla mnie jest w przypadku Paralyzed niewątpliwym plusem.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie


Ruby the Hatchet – Fear Is a Cruel Master

Trochę kazała czekać na swój nowy album ekipa wywodząca się z Filadelfii. Trzecia płyta Ruby the Hatchet, Planetary Space Child, ukazała się w 2017 roku i powoli zacząłem się zastanawiać, czy czasem państwo nie zwinęli zabawek. Jak się jednak okazało, nic takiego nie miało miejsca i dzięki temu w zeszłym roku dostaliśmy kolejną porcję solidnego stronerowo-hardrockowo-psychodelicznego łojenia z żeńskim wokalem. Mamy tu i maidenowe motywy gitarowe w otwierającym album The Change, i dość przebojowe, proste, lecz przyjemne rockowe kawałki takie jak Deceiver i  Soothsayer, czy wreszcie zacne bujanie w 1000 Years. Najbardziej przypadła mi jednak do gustu kompozycja Last Saga, która zaskakuje wokalnym duetem Jullian Taylor i perkusisty, Owena Stewarta. Wyszło znakomicie, a do tego sam numer też kapitalnie buja, więc mam nadzieję, że będą częściej tego próbowali. Może na całym albumie jak na mój gust jest trochę za dużo pogłosu na wokalu (generalnie na wszystkim, ale na wokalu słychać to najbardziej), przez co brzmienie nie jest aż tak hmm „bezpośrednie” i soczyste, ale to w zasadzie mój jedyny problem z tym wydawnictwem, więc nie jest źle. Do samych numerów i ich wykonania nie mam żadnych zastrzeżeń.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.


The Cult – Under the Midnight Sun

Skoro już wspomniałem o morrisonowym głosie, warto napisać, że nowy album wypuściła także legendarna formacja The Cult. Płyta podzieliła chyba słuchaczy. Spotkałem się z opiniami zarówno entuzjastycznymi, jak i brutalnie negatywnymi. Tych drugich, mówiąc szczerze, nie rozumiem, bo według mnie The Cult nie zawiedli. Owszem, może nie jest to Sonic Temple, ale Ian Astbury, Billy Duffy i reszta ekipy dobrze się trzymają. Under the Midnight Sun to przynajmniej solidny album z kilkoma wybijającymi się momentami, do których niewątpliwie należą klimatyczny, ale jednocześnie dynamiczny Bullet Through Butterfly Heart oraz spokojny, nieco filmowy numer tytułowy, który w bardzo dobrym stylu zamyka album. W kontrze do nich mamy chwytliwy singiel Give Me Mercy, który wprowadza album na właściwe tory po może nieco „niewidocznym” początku. Młodzieńczej werwy dawno już w ich muzyce nie ma, ale dojrzałość w wykonaniu The Cult wcale nie brzmi źle.

 

The Melting Minds – Alternate Universe

To jedna z największych zeszłorocznych niespodzianek. Trafiłem na tę płytę zupełnie przypadkowo, a jej zawartość muzyczną postanowiłem sprawdzić w oparciu o kapitalną okładkę oraz to, że grupa pochodzi z… Indonezji. Nie jest to raczej najbardziej oczywisty kierunek, o jakim myślimy w kontekście sceny psychodelicznej, a jednak debiutancki album The Melting Minds okazał się krążkiem niezwykle ciekawym i znakomicie zrealizowanym. To zdecydowanie jedna z najczęściej słuchanych przeze mnie zeszłorocznych płyt. Septet łączy klimaty rocka psychodelicznego z bardziej przyziemnymi hardrockowymi brzmieniami. Mamy tu całkiem niezłe odloty, ale jeśli spodziewacie się długich kompozycji, możecie się zdziwić – zaledwie jeden numer przekracza pięć minut (dobija niemal do siedmiu). Łączące się ze sobą pierwsze kompozycje ustawiają spory poziom dynamiki. Zespół gra z polotem, szybko rozkręcając temat. Świetny efekt robi „głos”, bo trudno nazwać to wokalem – jakby spikerki telewizyjnej lub… wielkiej siostry? Takie kawałki jak Possessing the Witch czy Dyslexia brzmią wręcz przebojowo, a w dodatku sporo dzieje się w nich aranżacyjnie – w końcu muzyków w zespole jest wielu, to i możliwości sporo. Przyjemnie kołysze natomiast The Boy Who Cried Wolf, a bardzo udane, klimatyczne zakończenie płyty stanowi instrumentalne, podniosłe Twist of Fate. Jest w tej muzyce coś kosmicznego, majestatycznego i mistycznego, a jednocześnie to są po prostu dobre rockowe kawałki wpadające w ucho.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

Weddings – Book of Spells

Są z Austrii i – jak sami zaznaczają – nie grają na weselach. Może i szkoda, bo to byłyby nieźle popieprzone wesela, gdyby ludzie na nich bawili się przy takich muzycznych klimatach. Mamy tu i nieco hard rocka, i trochę alternatywy, psychodelii oraz całkiem sporą dawkę cholernie dobrego, mrocznego klimatu. Piękna okładka zapowiadała coś wyjątkowego i faktycznie jest to muzyka nietuzinkowa. Ciężka, tajemnicza, czasami wręcz złowieszcza. W Hexenhaus zespół na dzień dobry zaskakuje gęstością, ciężarem i mocnym rytmem, w Hunter brzmią jak zaginiony band z Seattle sprzed 30 lat, w Tundra idą w klimaty akustyczne, ale nawet tu czuć, że coś niepokojącego wisi w powietrzu. W Running Away idą mocno w gotyk, uspokajają w Masquerades, a kończą ze sporym rozmachem i bujnięciem w Into the Night, choć początek tego numeru to w zasadzie mroczna kołysanka. To jedna z tych płyt, do których człowiek przekonuje się stopniowo. Nie nastawiajcie się na to, że powali was całkowicie od pierwszego odsłuchu. Jeśli jednak dacie jej szansę, dość szybko odkryjecie, że bardzo lubicie do niej wracać. Tak właśnie było w moim przypadku.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

Wucan – Heretic Tongues

Ekipa z Drezna po raz trzeci zaprezentowała swoją szaloną mieszankę psychodelii, hard rocka, krautrocka i elementów folkowych. Jak zwykle mamy fajne, mocne riffy, wpadające w ucho motywy, dłuższe instrumentalne odloty, a wszystko to przyprawione fletem, na którym gra wokalistka i gitarzystka rytmiczna Francis Tobolsky. Wucan równie dobrze radzą sobie z brzmieniami zahaczającymi wręcz o klasyczny wczesno-maidenowy heavy metal (Kill the King, Don’t Break the Oath, Fette Deutsche) jak i z robieniem klimatu w dłuższych, bardziej rozbudowanych kompozycjach (disco-funk-rockowe Far and Beyond, czy odlotowe, wielowątkowe Physical Boundaries). Tym razem – w przeciwieństwie do poprzedniej płyty – nie mamy numerów około dwudziestominutowych, ale i tak jest przy czym odlecieć. Francis jak zwykle dorzuca gdzieniegdzie garść zwariowanych wokaliz, czasem odpali swój kosmiczny theremin, tradycyjnie także śpiewa zarówno po angielsku, jak i po niemiecku. Wszystko to sprawia, że naprawdę trudno pomylić muzykę Wucan z twórczością jakiegokolwiek innego zespołu, nawet jeśli pewne inspiracje są wyraźnie słyszalne.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

---
Zapraszam na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt Słyszenia  w każdy piątek o 21 oraz Scand-all we wtorki o 19, a także na Bizoncjum w drugą środę miesiąca o 18.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
W pierwszą sobotę miesiąca (oraz okazjonalnie w inne soboty) o 20 współprowadzę audycję Nie Dla Singli w Studenckim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz