poniedziałek, 30 stycznia 2023

Uzupełnianie zaległości 2022 - część 3

To już ostatnia część nadrabiania blogowych zaległości – ostatnia porcja ciekawych płyt, o których należało wspomnieć, a nie miałem czasu napisać. Oczywiście płyt wartych uwagi wydano w zeszłym roku więcej, ale w którymś momencie muszę postawić grubą kreskę i przejść już ostatecznie do albumów nowych, bo tych już też kilka czeka na własne wpisy. Kolejność alfabetyczna.


 

Black Lung – Dark Waves

Zeszły rok nie obfitował może jakoś szczególnie w płyty wybitne, za to wyszło mnóstwo rzeczy dobrych i bardzo dobrych. To dotyczy także klimatów stoner/doom/psych. Obrodziło zwłaszcza w Stanach. Najlepszym przykładem jest trzeci (lub czwarty – zależy kogo spytać...) krążek pochodzącego z Baltimore zespołu Black Lung. Przyznam, że nie znałem dwóch poprzednich albumów, ale do poznania tego zachęciła mnie intrygująca okładka oraz to, że formację tę zakładało dwóch członków bardzo lubianego przeze mnie i niestety już nieistniejącego od kilku lat bandu The Flying Eyes (choć na nowej płycie pojawia już chyba tylko jeden z nich). Mam wrażenie, że tu jest nieco ciężej niż w przypadku tamtej formacji. Zdecydowanie większy nacisk panowie kładą na doły, na te elementy stonerowo-doomowe, ale to się też sprawdza, bo mimo wszystko ten stoner/doom w ich wydaniu zawiera naprawdę dużo dobrych melodii, które przyjemnie kontrastują z tym ciężarem. To słychać dobrze choćby w otwierającym album numerze Demons, który w zasadzie od razu atakuje mocnym riffem i masywnym brzmieniem, ale jednocześnie czuć w tym polot. Ten ciężar nie przydusza. Zresztą zespół sprytnie miesza to gęste, mocne łojenie z motywami, w których mamy trochę więcej przestrzeni, bez względu na to, czy są to fragmenty nieco dynamiczniejsze, czy spokojniejsze i bardziej klimatyczne. To chyba największa siła tej płyty. Monumentalny Mad King świetnie kończy album i pozostawia niezwykle pozytywne wrażenie, a także zachęca do ponownego odpalenia całości. Dla fanów ciężkiego, ale melodyjnego grania w klimatach stoner/doom to pozycja absolutnie obowiązkowa.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

Black Mirrors – Tomorrow Will Be Without Us

Belgijska formacja zrobiła na mnie świetne wrażenie swoim debiutanckim albumem Look into the Black Mirror wydanym w 2018 roku. Na żywo też zaprezentowali się bardzo pozytywnie, gdy widziałem ich w warszawskiej Hydrozagadce. Na ciąg dalszy przyszło nam trochę poczekać, ale może to i dobrze. Zbyt wiele zespołów wydaje płyty co rok (niektóre nawet częściej…) i trudno za tym wszystkim nadążyć (mówię do was, King Buffalo czy KG&TLW). Wiele się działo przez te cztery lata na świecie, co ma też odbicie w tekstach nowych kompozycji. Tomorrow Will Be Without Us to płyta, na której sporo bólu i niepewności. Dostajemy tu solidną dawkę dobrego, dynamicznego rockowego grania z posmakiem retro, ale także utwory klimatyczne, pięknie bujające lub skłaniające do chwili zadumy. Znakomicie sprawdza się w tym wszystkim wokalistka Marcella Di Troia, która zarówno w kompozycjach spokojniejszych, jak i w tych cięższych brzmi bardzo dobrze. Najbardziej do gustu przypadły mi chyba te nieco lżejsze (muzycznie, bo niekoniecznie tekstowo) numery, jak Ode to My Unborn Child (tytuł to nawiązanie do stanu świata, w którym wokalistka i autorka tekstów nie wyobraża sobie zakładania rodziny) czy Tears to Share. Fani bardziej chwytliwych rockowych melodii zahaczających momentami o klimaty rocka alternatywnego pewnie docenią też krótkie, dynamiczne strzały w postaci Lost in Desert, utworu tytułowego czy singlowego Hateful Hate, I’ll Kill You Again. Z ciekawostek – produkcją płyty zajął się (a także w różnym charakterze pojawił się w większości kompozycji) Alain Johannes, chilijski multiinstrumentalista będący od kilkudziesięciu lat niezwykle ważną postacią kalifornijskiej sceny rocka alternatywnego, współzałożyciel formacji Eleven, mający w swoim bogatym dorobku bliską współpracę z takimi wykonawcami jak Queens of the Stone Age, Them Crooked Vultures czy Chris Cornell. Był także członkiem grupy What Is This, czyli w pewnym uproszczeniu wczesnej wersji Red Hot Chili Peppers. Warto mieć kogoś takiego „po swojej stronie” jeśli jest się wciąż młodym, próbującym się przebić zespołem.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

Blckwlf – One

To jedna z największych muzycznych zagadek, z jakimi zetknąłem się w zeszłym roku. W zasadzie nie wiadomo o tym projekcie niemal nic. Dokopanie się do jakichkolwiek sensownych informacji graniczy z cudem (nazwa nie pomaga), a jeśli już coś się pojawia, to najczęściej po hiszpańsku. To zresztą jedna z poszlak, które ostatecznie naprowadziły mnie na pewien trop. Wygląda na to, że Blckwlf to studyjny projekt meksykańskiego muzyka i producenta, Diego Emiliano Payana Jimeneza,, który – tak wynikało ze szczątkowych informacji – w chwilach wolnych od studyjnej pracy z innymi wykonawcami postanowił nagrać własną płytę. I w zasadzie nie wiem nic więcej. Poza tym, że to naprawdę ciekawa, klimatyczna, intrygująca płyta. Taka też jest okładka, która zresztą sprawiła, że w ogóle postanowiłem z wielkiego stosu nowości znalezionych w internecie wybrać akurat między innymi ten album. One to ciekawa mieszanka różnych muzycznych naleciałości, od klimatów zahaczających o folk/americanę (The Moon & the Wolf), muzykę latynoską (Forget), mrocznego bluesa (Snake Sun), po rzeczy ciężkie (Kali), progresywne (Thunder Is the Voice of God), psychodeliczne (Katrina czy Tree of Life), jak i dość przebojowe (lekko glamowe Black Wings). To co to w końcu jest? Najprościej chyba napisać, że rock o wielu odcieniach.

 

CB3 – Exploration

Szwedzie trio dowodzone przez wokalistkę i gitarzystkę Charlottę Andersson specjalizuje się w dość długich, klimatycznych numerach, łączących elementy psychodelii i space rocka z nieco intensywniejszym, gęstszym graniem, które nawet momentami może przywodzić na myśl brzmienia grunge’owe. Na płycie jest tylko pięć numerów i jedynie Going to the Horizon to kompozycja krótsza, pięcioipółminutowa. Aż trzykrotnie zespół przekracza (choć nie jakoś znacznie) dziesięć minut, budując napięcie stopniowo, bez pośpiechu. Daydreams to najlepszy tego przykład. To monumentalny, klimatyczny, chwilami nawet niepokojący numer, w którym z momentami złowrogim klimatem ciekawie kontrastują senne, mocno nasączone pogłosem wokale. Zaczynają mocno, ciężko, intensywnie, grunge’owo wręcz, ale w ciągu tych 11 minut dzieje się naprawdę sporo i z różnym natężeniem dźwięku. To Space and Away idzie bardziej w stronę grania doomowego, wspomniane Going to the Horizon otwiera prosty motyw rodem z twórczości Uriah Heep (na tym podobieństwa w zasadzie się kończą), choć utwór ten w pierwszej połowie najbardziej kojarzy mi się z klasycznym rockowym numerem Hold Your Head Up (co ciekawe, Heep też go coverowali, choć na jednej ze swoich mniej znanych i udanych płyt). Dwa ostatnie kawałki to w sumie ponad 21 minut bardzo przyjemnego, głównie instrumentalnego, psychodelicznego łojenia. Kończą zabawę po 46 minutach, mniej więcej w momencie, gdy mogłoby się zacząć robić nieco monotonnie. Może i CB3 nie proponują nam niczego przełomowego, ale to, co robią, wychodzi im zacnie, więc warto posłuchać.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

Harpo Jarvi – Babushka Noir

Za tą intrygującą nazwą kryje się trzech muzyków z St. Louis, którzy poszli za ciosem i po bardzo udanym albumie Abuelo Blanc, wydanym w 2021 roku, szybko wypuścili kolejny krążek, Babushka Noir. Harpo Jarvi grają coś, co pewnie można by uznać za muzykę progresywną, ale jeśli myślicie o dinozaurach gatunku, takich jak Yes czy Gentle Giant, albo o współczesnych wykonawcach pokroju Dream Theater czy Haken, to kompletnie zbłądziliście w typach. To muzyka mocno nasączona psychodelią, oparta w dużej mierze na długich improwizacjach, z elementami funku i dużym udziałem wszelkiej maści instrumentów klawiszowych. Jest klimatycznie, czasami mrocznie, innym razem eterycznie, ogólnie nudy nie ma przez te niemal pełne trzy kwadranse. Czego jeszcze nie ma? Gitary elektrycznej ani akustycznej. Jedynie wokal, bębny, bas, wspomniane klawisze różnej maści oraz w niektórych numerach saksofony i flet. I to się sprawdza. Ta muzyka zupełnie nie potrzebuje gitary. Na płycie mamy dwa długie kawałki – Yakuzapalooza i The Boogmoogler – oparte oczywiście głównie na rozbudowanych partiach instrumentalnych, i zwłaszcza w drugim z nich zespół momentami solidnie dociąża (pod koniec to wręcz doom metal), ale też rzeczy krótkie, bardziej przystępne, jak Moonflower Girl, które jest w sumie nieco połamaną rytmicznie piosenką w klimatach psychodelicznego popu z silnym posmakiem funkowym i prostym, ale zapadającym w pamięć motywem klawiszowym. Ogólnie dzięki temu, że nie ma tu gitar, każdy z instrumentalistów przejmuje niejako obowiązki związane także z tworzeniem melodii, dzięki czemu sekcja rytmiczna gra kapitalnie i z polotem. Kolejna niezwykle przyjemna w odsłuchu płyta od tej ekipy.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

King Buffalo – Regenerator

King Buffalo to obecnie jeden z dwóch czy trzech najpopularniejszych reprezentantów amerykańskiego psychodelicznego podziemia, a ich kolejne wydawnictwa niewątpliwie pomagają tę pozycję podtrzymywać. To już trzeci album grupy w ciągu kilkunastu miesięcy, przez co ja osobiście czuję pewne zmęczenie nadmiarem ich nowej muzyki w ostatnim czasie, ale jeśli zignorować ten element, płyta sama w sobie prezentuje się naprawdę udanie. Jak zwykle jest kosmicznie, odlotowo, psychodelicznie, czasami dynamicznie, a częściej hipnotycznie. Tym razem, w przeciwieństwie do płyty poprzedniej, która zawierała jedynie cztery numery o długości 9-10 minut każdy, muzycy przedstawili aż siedem kompozycji o długości dość zróżnicowanej, przez co być może nieco inaczej słucha się tej płyty, choć ogólnie klimat muzyczny od albumu Acheron daleko nie odbiega. King Buffalo mają już swoje brzmienie i swój styl. Łatwo ich rozpoznać. To może być zarówno wadą, jak i zaletą – w zależności od tego jak często będą wychodziły kolejne płyty i czy wśród nich pojawią się jakieś brzmieniowe eksperymenty, które pozwolą muzykom zaskoczyć słuchaczy. Takie do tej pory chyba częściej trafiały się na EP-kach. Szczerze mówiąc, chciałbym chyba, żeby King Buffalo zrobili sobie teraz z rok albo dwa przerwy w wydawaniu nowych albumów, co dałoby mi czas na nacieszenie się tymi trzema ostatnimi, wydanymi w tak krótkim czasie, dokładne poznanie ich i zatęsknienie za zespołem.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

Mammoth Volume – The Cursed Who Perform the Larvagod Rites

Mammoth Volume to szwedzka formacja, która powstała w połowie lat 90., a swoje pierwsze cztery płyty wydała w latach 1999–2002. Potem nastąpiła przerwa. Długa przerwa. The Cursed… to piąty krążek formacji i nie trzeba być geniuszem matematycznym, żeby zorientować się, że wyszedł 20 lat po poprzednim. Okładka sugeruje moc, ciężar, dynamikę oraz elementy mistyczne. I w zasadzie dobrze oddaje muzyczną zawartość tej płyty. Niby łoją stonera, ale to w sumie mówi nam niewiele. A przecież tu jest mnóstwo dobrych melodii, są klawisze, jest nawet chyba flet (tak mi się wydaje, choć nie widzę go w spisie wykorzystanych instrumentów, więc może to klawisz?)… Na ich Bandcampie wśród tagów można znaleźć „stoner prog” i choć nie wiem, czy taki gatunek faktycznie istnieje, to do muzyki granej przez Mammoth Volume pasuje całkiem nieźle, bo to faktycznie nie jest ciężka młócka na jednym schemacie. Jest ciężko, brudno, ale także zaskakująco wielowątkowo. Co nie znaczy wcale, że w każdym numerze panowie chcą nas zgnieść ciężarem kompozycji, bo sporo tu momentów, gdy w aranżacji pojawia się nieco więcej miejsca, a tempo zwalnia. W efekcie dostaliśmy płytę jak na ten gatunek naprawdę różnorodną i ciekawą.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

Sula Bassana – Nostalgia

Sula Bassana to pseudonim artystyczny niemieckiego multiinstrumentalisty Dave’a Schmidta, podpory grupy Electric Moon. To bardzo płodny muzycznie twórca, bo ma już na koncie kilkadziesiąt albumów studyjnych wydanych w ramach różnych projektów, a także liczne płyty koncertowe. Najnowszą jest album Nostalgia. To charakterystyczna dla twórczości Suli dawka kosmicznej, odlotowej, hipnotycznej psychodelii, momentami z posmakiem orientu. Muzyk sam nagrał wszystkie partie instrumentów oraz pojawiające się sporadycznie w dwóch pierwszych numerach wokale. To materiał, który powstawał w latach 2013–2018, lecz został ukończony podczas kilku sesji w ostatnich latach. Real Life sunie niczym doomowo-kosmiczny walec, w We Will Make It jest sporo fajnej, kosmicznej przestrzeni i miejsca na oddech, bardzo ciepło i nostalgicznie robi się w utworze… Nostalgia (;)), Wurmloch to znowu dość dynamiczna wyprawa po kosmicznej autostradzie (to pewnie w części kosmosu należącej do Niemiec, bo tam można szybciej), zaś hipnotyczny Mellotraum, no cóż, także zgodnie z tytułem wiedziony jest ciepłym brzmieniem melotronu oraz innych instrumentów klawiszowych. To nie jest płyta dla wyrywnych, dla tych, którzy szukają ciągłej zmiany w muzyce, którzy niecierpliwie wyczekują na jakiś chwytliwy motyw, złamanie rytmu czy powalające solo. To ścieżka dźwiękowa do odlotu. Napisałbym, że do medytacji, ale na to jest zbyt niespokojna i momentami mroczna, jak okładka, która zresztą nieźle pasuje do muzycznego klimatu.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

Wolf Moon – How Do You See Yourself

To późne odkrycie, bo dopiero z ostatnich dni. Angielski duet jest absolutnie zakochany w Stevie Nicks i Lindseyu Buckinghamie, nic więc dziwnego, że ich płyta brzmi… no cóż, jak płyty Stevie Nicks i Lindseya Buckinghama – czy to te, nagrywane z Fleetwood Mac, czy też ta jedna, przedzespołowa. Oczywiście musimy tu zastosować odpowiednią skalę. Nie znajdziecie tu kompozycji na miarę największych dzieł wspomnianych artystów, ale klimat ich kompozycji niewątpliwie jest tutaj wyczuwalny. Co tu zresztą dużo gadać – niewątpliwie jednym z najlepszych momentów tej bardzo przyjemnej w odsłuchu płyty jest cover Frozen Love, czyli kompozycji właśnie ze wspomnianej płyty duetu Buckingham/Nicks, którą pewnego dnia na przełomie lat 1974/75 usłyszał w studiu nagraniowym Mick Fleetwood. Wtedy wpadł na pomysł, że tego Buckinghama to on by chętnie widział w swojej grupie, a tamten z kolei zabrał ze sobą swoją ówczesną partnerkę życiową i zawodową, a reszta – jak mówią – to już histeria. Historia. Jedno i drugie. Wracając… Takich ukłonów w wiadomym kierunku jest więcej, bo choćby w Tell Me What I Don’t Know z łatwością można się doszukać skojarzeń z Big Love. OK, może te inspiracje są aż nadto słyszalne, ale z drugiej strony, skoro jest tyle zespołów otwarcie kopiujących Black Sabbath i robiących to w niektórych przypadkach naprawdę udanie, to czemu niby równie udane wzorowanie się na Fleetwood Mac miałoby być złe? How Do You See Yourself to 44 minuty niezwykle przyjemnego, łagodnego, wpadającego w ucho soft-rocka z ładnymi harmoniami wokalnymi.


---
Zapraszam na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt Słyszenia  w każdy piątek o 21 oraz Scand-all we wtorki o 19, a także na Bizoncjum w drugą środę miesiąca o 18.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
W pierwszą sobotę miesiąca (oraz okazjonalnie w inne soboty) o 20 współprowadzę audycję Nie Dla Singli w Studenckim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej.

 

2 komentarze:

  1. Dzięki za kolejny wpis! Black Lung sobie właśnie włączyłem (też mi się spodobał ostatni album The Flying Eyes) i w sumie się podpisuję: fajne numery, przeciętne brzmienie, standardowy dla gatunku wokal. Na koncert super, na odsłuch w mieszkaniu trochę mi się nie chce.

    Będzie podsumowanie roku?

    OdpowiedzUsuń