Bjørn Riis – Everything to Everyone / A Fleeting Glimpse
Norweski gitarzysta i wokalista, główny kompozytor w formacji Airbag, nie wydał w tamtym roku żadnego albumu z zespołem – nowa płyta dopiero powstaje – za to wypuścił aż dwa wydawnictwa solowe: płytę Everything to Everyone i EP-kę A Fleeting Glimpse. Album prezentuje klimaty nieco dynamiczniejsze od tego, co powstaje pod szyldem Airbag. W końcu coś musi te dwa projekty różnić, a nie jest to łatwe, jeśli za materiał odpowiada ten sam człowiek, a utwory są wykonywane przez w większości tych samych muzyków. Mamy więc na Everything to Everyone kilka mocniejszych fragmentów, jak choćby otwarcie i zakończenie pierwszej kompozycji, Run, fragmenty Descending czy intensywna, budowana stopniowo końcówka utworu tytułowego. Dominuje jednak – nie da się ukryć – ta charakterystyczna melancholia, która towarzyszy większości twórczości Riisa, czy to solowej, czy z grupą Airbag. Niby to, co słyszymy w Lay Me Down czy The Siren słyszeliśmy od Riisa wielokrotnie, ale i tak za każdym razem tego typu utwory wzbudzają mój zachwyt. Nie da się ukryć, że gdyby ktoś prezentował mi losowo jego solowe kompozycje, nie byłbym chyba w stanie przypisać ich do konkretnej płyty, ale z drugiej strony brzmią one tak pięknie, że zupełnie mi to nie przeszkadza.
EP-ka to z kolei hołd Riisa dla grupy Pink Floyd. Airbag zaczynali jako tribute band Floydów, a sam Bjørn jest niezaprzeczalnie wielkim znawcą technik gry oraz sprzętu wykorzystywanego przez Davida Gilmoura (od lat prowadzi stronę gilmourish.com). To krótkie wydawnictwo było od początku zaplanowane jako właśnie hołd dla Floydów, więc te kompozycje brzmią jeszcze bardziej floydowo niż to, co Riis zazwyczaj wydaje. Moim faworytem jest w tym zestawie A Voyage to the Sun – połączenie klimatów Set the Controls for the Heart of the Sun i One of These Days oraz jeszcze kilku innych, głównie wczesnych kompozycji Anglików. Wyszło wyśmienicie. Z kolei Summer Meadows to bezpośrednie nawiązanie do akustycznych, „łąkowo-recznych” utworów Floydów z pierwszych płyt po dołączeniu Gilmoura do grupy. Warto też wspomnieć o gościnnym udziale Durgi McBroom, czyli wokalistki, która wielokrotnie współpracowała z późniejszym wcieleniem Pink Floyd.
Obu płyt można posłuchać na profilu artysty na Bandcampie.
Clutch – Sunrise on Slaughter Beach
Amerykańska formacja Clutch to jeden z tych zespołów, które od dawna są gdzieś w obrębie moich muzycznych zainteresowań. Nagrywają dobre płyty, a jednak nie należą do tych formacji, których losy śledzę jakoś bardzo pilnie. Trudno mi to wytłumaczyć. Z pewnością jednak takimi albumami jak Sunrise on Slaughter Beach zachęcają mnie, bym w końcu poznał całą ich dyskografię i uważniej przyglądał się ich kolejnym krokom, choć nadrobienie zaległości proste nie będzie, bo grupa istnieje od 1990 roku, a debiutancki album w tym roku kończy 30 lat. Czternasty album Clutch zasadniczo nie wnosi niczego nowego muzycznie – zespół ma wypracowany styl i pomysł na swoje brzmienie, który sprowadza się do tworzenia z jednej strony ciężkiej, z drugiej jednak klimatycznej i melodyjnej mieszanki stonera, hard rocka i blues rocka. To, czy dana płyta spodoba się fanom bardziej czy mniej, zależy chyba wyłącznie od jakichś szczegółów – w tym czy innym numerze trafi się jakiś motyw, refren czy riff, który akurat „wejdzie” bardziej niż inne. Na Sunrise on Slaughter Beach jest dla mnie kilka takich właśnie momentów, jak choćby dynamiczne, mocne, ale melodyjne strzały Nosferatu Madre i We Strive for Excellence, odlotowe, jednocześnie psychodeliczne i ciężkie Skeletons on Mars lub nieco spokojniejsze, tajemnicze Mercy Brown. Całość wieńczy z kolei krótka, ale bardzo klimatyczna, spokojna, mroczna wręcz kompozycja Jackhammer Our Names. Clutch może i poruszają się po znanym sobie terenie i grają dość bezpiecznie, ale to wciąż cholernie dobre, bezpieczne granie.
Earthless – Night Parade of One Hundred Demons
Kalifornijska formacja Earthless też jest mi znana z nazwy i mniej więcej z muzycznego stylu od kilku już lat, ale jakoś nigdy nie zebrałem się, by uważniej przysłuchać się ich nowym płytom. Stało się tak dopiero przy okazji tej najnowszej – Night Parade of One Hundred Demons. I to był cios! Trzy numery, wszystkie mniej więcej w przedziale 19-22 minuty. Jaka tu jest moc! Co tu dużo gadać, panowie zasypują słuchacza tak kapitalnymi, ciężkimi riffami, że trudno utrzymać szczękę na swoim miejscu. Kojarzycie na pewno takie rockowe numery, w których mamy kilkuminutową, niezwykle intensywną gitarową solówkę, w której gitarzysta zdaje się ciągle wchodzić na coraz wyższe obroty (coś jak cięższe wersje Free Birda). Tu mamy taki klimat przez zdecydowaną większość z tych niespełna 62 minut. Ale żeby nie było, że cała ta godzina z niewielką dokładką to tylko ciężkie napieprzanie, od czasu do czasu zdarzają się fragmenty spokojniejsze, niejako przygotowujące nas na to, co ma za moment nadejść, jak jak w pierwszych siedmiu minutach pierwszej części kompozycji tytułowej czy także w pierwszym, mocno psychodelicznym, mrocznym wręcz fragmencie części drugiej. Amerykanie nie biorą jeńców, młócą aż miło, a do tego bardzo skutecznie wciągają słuchacza dzięki tej muzycznej hipnozie. To pewnie nie jest płyta dla każdego. Domyślam się, że fani ciężkiej muzyki, którzy wolą bardziej tradycyjne, krótkie formy zmierzające zdecydowanie z punktu A do punktu B w kilka minut, nie będą skłonni, by słuchać, jak panowie rozwijają daną kompozycję przez 20 minut, ale ci, dla których format zwrotka-refren oraz muzyczna zwięzłość nie są sensem życia, powinni być zachwyceni tym albumem.
Elder – Innate Passage
Kolejna zasłużona na scenie psychodelicznej grupa ze Stanów (choć stacjonująca obecnie w Niemczech) wydała w zeszłym roku bardzo udany album. Z nimi jest trochę z jak z King Buffalo – niby wiadomo z grubsza, czego możemy się spodziewać (w dodatku oba zespoły poruszają się w podobnych muzycznych okolicach), ale i tak najczęściej efekt końcowy przynajmniej zadowala. Innate Passage to pięć długich numerów, w których znalazło się miejsce zarówno dla spokojnych odlotów, motorycznych, hipnotycznych rytmów, jak i dla solidnego hardrockowego łojenia. Właśnie to najbardziej podoba mi się w twórczości Elder – nie czepiają się jednej zagrywki w nieskończoność, nie robią swoich numerów na zasadzie kopiuj-wklej, nie zostają zbyt długo na jednej intensywności czy brzmieniu. Te kompozycje są naprawdę dość różnorodne, a jednak żadna z nich nie brzmi nie na miejscu na płycie Elder. Album Innate Passage zebrał mnóstwo wręcz entuzjastycznych recenzji wśród blogerów i dziennikarzy muzycznych zajmujących się psychodelicznym podziemiem – i zupełnie się temu nie dziwię. To pewna firma. Ulubiony numer? Chyba otwierające album Catastasis, bo jest tu niesamowita moc i intensywność wymieszana z kosmicznym odlotem, a przy tym przynajmniej część z tych motywów po prostu wpada przy okazji w ucho.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
Warlung – Vulture’s Paradise
I znowu przedstawiciele amerykańskiej sceny mocnego łojenia, tym razem z Teksasu, ale z nieco mniejszym doświadczeniem i dorobkiem niż opisywani wcześniej koledzy. Zupełnie jednak tego nie słychać. Ich czwarty album, Vulture’s Paradise, to czysta metalowa moc. Jest dynamicznie, gęsto jak diabli, a przy tym ta muzyka jakimś cudem nie przytłacza swoim brzmieniem, bo ta moc została kapitalnie skontrowana dobrymi melodiami. Z jednej strony panowie absolutnie nie stronią od dobrego, sabbathowego riffu, z drugiej zaś dokładają nieco monumentalnych, bogatych brzmień, a z trzeciej dorzucają wielościeżkowe wokale, które nadają brzmieniu jakiegoś takiego dodatkowego błysku. Pewnym minusem może być to, że niemal cały album w zasadzie grany jest na sporej intensywności, co oznacza, że przez większość czasu raczej nie ma się tu co spodziewać rzeczy spokojniejszych, dających choćby chwilę przerwy od tego soczystego, ciężkiego łojenia. Dla niektórych to zapewne będzie zaletą, ja jednak pewnie wolałbym odrobinę większego zróżnicowania, bo w zasadzie dopiero pod koniec mamy rzeczy może nie tyle lekkie, ile po prostu przynajmniej fragmentami mniej intensywne, jak Caveman Blues czy klimatyczne początki Worship the Void i Runes. To trzy ostatnie numery na Vulture’s Paradise. Mówimy jednak o płycie trwającej niecałe 44 minuty, więc docieramy do końca płyty, nim te wysokie obroty staną się nieco zbyt męczące.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Dzięki za te teksty, mi się Elder nawet do dziesiątki załapał. Wydaje mi się, że krótsza forma służy i jakości tekstu i samopoczuciu piszącego :)
OdpowiedzUsuńpewnie czasem będą takie zbiorcze teksty i to niekoniecznie na koniec roku, bo inaczej nie ma szans, żebym się wyrabiał z tym wszystkim przy obecnej częstotliwości pisania :)
Usuń