To dziwne uczucie. Jeden z moich
ulubionych zespołów wszech czasów wydaje nowy album, a ja kompletnie na ten
album nie czekam. Nie czekam, bo i dziwny ze mnie fan – nie przepadam za Hysterią, nie znoszę większości Adrenalize, skręca mnie, gdy słucham
świetnych numerów z Pyromanii
wypolerowanych do bólu przez producenta „Mutta” Lange. Uwielbiam za to płytę Slang znienawidzoną przez większość
fanów grupy, którzy na całe życie utknęli w latach 80. i nie dopuszczają do
siebie myśli, że tamta dekada już dawno się skończyła (podobnie jak dwie
kolejne…). Niestety w latach 80. utknął w dużym stopniu także sam zespół, bo
skoro jakakolwiek zmiana stylu spotykała się z tak dużym sprzeciwem fanów, to i
ambicji i zaparcia nie wystarczyło, by postawić na swoim. Stąd także mój brak
ekscytacji w związku z nowym materiałem. Jeśli z zerowego oczekiwania da się
zejść jeszcze niżej, to tak właśnie stało się, gdy usłyszałem dwa pierwsze
numery, zaprezentowane słuchaczom kilka tygodni przed premierą płyty. Pierwszy
singiel, Let’s Go, to bezczelny
autoplagiat nielubianego przeze mnie Pour
Some Sugar on Me, drugi – Dangerous
– to mieszanka innego przeboju z Hysterii,
Armageddon It, z utworem Hallucinate z poprzedniej studyjnej
płyty zespołu. Ale w porządku – zaakceptowałem tłumaczenie, że po siedmiu
latach bez nowej płyty zespół chciał przywitać się ponownie czymś brzmiącym
znajomo. Ale jeśli tak miała brzmieć całość, to nie wróżyło to dobrze mojej
znajomości z tym albumem.
▼
sobota, 31 października 2015
czwartek, 29 października 2015
Katedra - Zapraszamy na łąki [2015]
Retrorockowa fala, która pojawiła
się równocześnie w kilku miejscach na świecie – w Stanach, Wielkiej Brytanii,
Niemczech czy Skandynawii – dotarła także do Polski, choćby za sprawą nagłego
wzrostu popularności Ani Rusowicz. Na ciąg dalszy długo czekać nie trzeba było
– kolejnym jasnym punktem na retrorockowej mapie Polski staje się wrocławska
Katedra, która właśnie wydała swój długogrający debiut – Zapraszamy na łąki. W przypadku tej grupy inspiracje muzyczne
zostają jednak raczej w Polsce. To nie jest brytyjski hard rock spod znaku
Cream czy Led Zeppelin, a polski big beat, choć oczywiście – podobnie jak
oryginał sprzed 45 lat – niepozbawiony zagranicznych naleciałości. Katedra to
po prostu nowa polska kapela bigbitowa, ze wszystkimi zaletami i wadami tego
gatunku.
niedziela, 25 października 2015
Bob Geldof [Soundedit Festival] - Łódź [Klub Wytwórnia], 24 X 2015 [galeria zdjęć]
Sir Bob Geldof był główną gwiazdą ostatniego dnia
Międzynarodowego Festiwalu Producentów Muzycznych Soundedit, który odbył się w
dniach 22-24 października w Łodzi. Geldof nie tylko został uhonorowany
statuetką „Człowieka ze Złotym Uchem”, lecz także dał ze swoim zespołem niemal
dwugodzinny koncert prawie na sam koniec trzydniowej imprezy. Bądźmy szczerzy –
wielu osobom Geldof jest bardziej znany jako działacz społeczny/aktywista niż jako muzyk.
Co więcej, nigdy nie był i nie jest wybitnym wokalistą ani instrumentalistą, co
zresztą było słychać podczas sobotniego koncertu, który nie był wolny od
pomyłek, nietrafionych dźwięków, „rozmijania się” muzyków i innych drobnych
wpadek. Ale nikomu na sali to nie przeszkadzało, bo występ Irlandczyka zapewnił
licznie zgromadzonym przede wszystkim olbrzymią dawkę energii i emocji. Bez
względu na to, czy grupa grała politycznie zaangażowane numery poprzedzane
długimi opowieściami lidera, czy uderzała w pełne optymizmu klimaty reggae lub
szalonego rockandrolla, pod sceną atmosfera była znakomita. Być może Geldof
muzykiem wybitnym nie jest, za to postacią wielką jest na pewno.
środa, 21 października 2015
Black Trip - Shadowline [2015]
Na szwedzką kapelę Black Trip
zwróciłem uwagę już przy okazji ich wydanego dwa lata temu debiutu Goin’ Under, na którym prezentowali
soczyste, dynamiczne granie z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Ale
przyznaję, że jakoś tak uciekli mi z radaru po wydaniu tamtej płyty. W zalewie
fantastycznych kapel z północy Europy jakoś zapomniałem o nich i zupełnie nie
śledziłem tego, co działo się w ich obozie. Na informację o tym, że kilka
tygodni temu wyszła druga płyta kwintetu, trafiłem zupełnie przypadkowo. Lubię
takie przypadki. Lubię też takie płyty jak Shadowline.
Black Trip tym razem serwuje 41 minut cholernie dynamicznego hard n’ heavy,
które idealnie nada się do podnoszenia ciśnienia w ponure jesienne dni.
poniedziałek, 19 października 2015
Ugly Kid Joe - Uglier Than They Used ta Be [2015]
Jeśli twoją pierwszą reakcją na
nazwę zespołu w tytule tego wpisu było „to oni jeszcze żyją?” lub „aaaa, to ci
od Cats in the Cradle! To oni coś tam jeszcze mieli?”, to zapewne jesteś w
większości. Niestety. Nie ma się specjalnie czym chwalić, ale i sam zespół jest
temu po części winien. Ostatnia studyjna płyta grupy ukazała się w 1996 roku,
zaś rok później panowie na 13 lat zwinęli interes i zajęli się innymi
projektami. Wrócili pięć lat temu, nagrali EP-kę, ale na dłuższy materiał
trzeba było sporo czekać. W międzyczasie przypomnieli o sobie fanom w Polsce,
dając świetny koncert na Przystanku Woodstock, i nagle okazało się, że jednak
to Cats in the Cradle czy Everything About You zna masa ludzi,
także takich, których w 1992 roku, czyli w momencie wydania płyty America’s Least Wanted, z której
pochodzą te przeboje, nie było jeszcze na świecie. Wspomniany album pokrył się
podwójną platyną w Stanach i Australii, a kolejne single śmigały po antenie MTV
(to taka telewizja muzyczna, zbieżność nazw i logotypów z popularnym obecnie
telewizyjnym gównem dla bezmózgich kretynów czysto przypadkowa) ze sporą częstotliwością.
Czy czwarty duży album Ugly Kid Joe zatytułowany Uglier Than They Used ta Be ma szansę nawiązać do sukcesów zespołu
sprzed ponad 20 lat? Absolutnie żadnej. Nie dlatego, że jest słaby, bo nie
jest. Po prostu taka muzyka obecnie z wyjątkiem może grupy Foo Fighters, nie ma
szans na przebicie się w mainstreamowych mediach, które zapewniają sukces. To
jednak nie znaczy, że nie należy na tę płytę zwrócić uwagi.
sobota, 17 października 2015
Aerosmith - Aerosmith Rocks Donington 2014 [2015]
Muzyka hardrockowa od zawsze była
kojarzona z energią, dynamiką, wściekłością i bezczelnością, a także z brudem,
luzem i brakiem kontroli. Tym bardziej dziwi, że jeden z symboli tego gatunku –
grupa Aerosmith – na wydawanie płyt koncertowych decyduje się zadziwiająco
rzadko, przynajmniej w porównaniu z równie sławnymi kolegami z branży, jak Deep
Purple czy The Rolling Stones. Jest to bym dziwniejsze, że panowie rzadko
nagrywają nowe studyjne płyty, a w trasie są niemal bez przerwy. Ale może po
prostu granie na żywo jest bardziej opłacalne niż dzielenie się tymi występami
w formie płytowej, a nie od dziś wiadomo, że Aerosmith to obecnie bardziej
przedsiębiorstwo muzyczne niż grupa rockowa. Wizerunek przede wszystkim! To że
panowie średnio się lubią, a niektórzy z nich są zwykłymi palantami, tak w
stosunku do siebie nawzajem, jak i do swoich fanów, jest powszechnie znanym
faktem. Robienie kasy na kretyńsko drogich spotkaniach z fanami, mało
eleganckie uciszanie w mediach społecznościowych tych, którzy ośmielają się
zadawać pytania o dość oczywiste wspomaganie się na koncertach nagranymi
wcześniej partiami, czy w końcu doniesienia o słabej silnej woli Stevena
Tylera, który miał rzekomo być czysty od kilku lat – w dodatku pochodzące z
obozu zespołu, bo od pomagającego Aerosmith klawiszowca, który nagle przestał
być ich kolegą… Ekipa z Bostonu (to zabawne, bo żaden z nich nie jest tak
naprawdę z tego miasta) od lat nie jest już zespołem kumpli kopiących dupy
wszystkim fanom bezczelnego hard rocka, a grupą biznesmenów, którzy są ze sobą,
bo kasa jest zbyt wielka, żeby z tego zrezygnować. Tylko wiecie co? Wszystko to
nie ma większego znaczenia, kiedy wchodzą na scenę, bo wydanej właśnie
koncertówki z zeszłorocznego festiwalu Download odbywającego się w sławnym
Donington Park słucha się po prostu wybornie.
czwartek, 15 października 2015
Chemia - Let Me [2015]
Warszawski zespół Chemia to jedna
z większych zagadek polskiego przemysłu muzycznego ostatnich lat. Wszędzie w
muzycznej prasie znajduję recenzje wychwalające tę grupę pod rockowe niebiosa,
co rusz słychać o rzekomych wielkich sukcesach Chemii poza granicami naszego
kraju, tylko jakoś dziwnie za każdym niemal razem, gdy rozmawiam z kimkolwiek z
muzyków czy dziennikarzy rockowych, przy temacie Chemii następuje mieszanka
sarkazmu, szydery i aweźmidajspokoizmu. Grupa stała się trochę takim
Nickelbackiem polskiej sceny rockowej (sorry, ktoś to musiał otwarcie napisać,
skoro dużym mediom nie wypada), choć pewnie w sporej części jest to reakcja na
sposób promowania zespołu, nie na samą muzykę. Tym bardziej, że na nowym albumie
zatytułowanym Let Me Chemia
prezentuje się zaskakująco korzystnie i piszę to całkiem poważnie.
poniedziałek, 12 października 2015
Nazareth [support: Luke Gasser, Traffic Junky] - Warszawa [Progresja], 11 X 2015 [galeria zdjęć]
W świecie rock n' rolla logika nie zawsze ma zastosowanie. Według niej grupa, która po 45 latach traci swoje najbardziej charakterystyczne ogniwo, powinna znacznie obniżyć loty i najlepiej dać sobie spokój z dalszym graniem. Występy nowego składu powinny okazać się klapą, a fani powinni z miejsca zatęsknić za tym, co było jeszcze tak niedawno. Zespół Nazareth łamie zasady logiki, co było doskonale słychać podczas występu w warszawskiej Progresji. Ostatnie polskie koncerty Nazareth z legendarnym Danem McCaffertym - właścicielem jednego z najbardziej rozpoznawalnych głosów w historii rocka - były, mówiąc delikatnie, byle jakie. Dan niedomagał i głosowo, i fizycznie, zaś zespół jakby dostosowywał się do jego poziomu, grając zupełnie bez życia. Dan odszedł na emeryturę, lecz z jego błogosławieństwem grupa wybrała nowego wokalistę, Lintona Osborne'a. Ta współpraca okazała się niewypałem i po ledwie roku Osborne'a zastąpił Carl Sentance - muzyk bardzo doświadczony, mający na swoim koncie współpracę choćby z Donem Aireyem z Deep Purple czy z Geezerem Butlerem z Black Sabbath, ale jednak dla przeciętnego fana rocka anonimowy. Brak mu charakterystycznej chrypy McCafferty'ego, być może nie wygląda też jak gwiazda rocka (a niby Dan wygląda?), za to ma coś, czego niestety jego wielkiemu poprzednikowi już od kilku lat brakowało - dobry, silny, rockowy głos oraz sceniczną energię. Co więcej, wraz z jego przyjściem odżyli też pozostali muzycy Nazareth.
Niedzielny koncert, podczas którego grupa musiała konkurować o zainteresowanie z piłkarzami grającymi mecz decydujący o awansie do mistrzostw Europy, pokazał, że świeża krew faktycznie potrafi ożywić mocno zramolały organizm. Tak, Nazareth to w dużej mierze tribute band wielkiej kapeli o tej samej nazwie, bo przecież z klasycznego składu McCafferty/Charlton/Sweet/Agnew pozostał już tylko ten ostatni, basista. Ale to wciąż (a może raczej znowu) całkiem nieźle naoliwiona maszyna, która może nie rzuca na kolana, ale zapewnia bardzo dobrą zabawę w rockowych klimatach. 90 minut koncertu wypełniły hity takie jak Miss Misery, Razamanaz, Dream On, Broken Down Angel czy - a jakże - Love Hurts i Hair of the Dog, ale nie zabrakło też nieco mniej znanych numerów, w tym One Set of Bones - jedynaka z zeszłorocznej, najnowszej płyty grupy (nagranej z McCaffertym, którego w zasadzie nie było już w zespole), zatytułowanej Rock 'n' Roll Telephone. Publiczność bawiła się znakomicie, a muzycy zdecydowanie stanęli na wysokości zadania, nawet jeśli czasami można było zatęsknić za Danem - ale tym sprzed lat kilkunastu lub kilkudziesięciu.
Przed koncertem gwiazdy wystąpiły dwa inne zespoły. Olsztyńska rockowa ekipa Traffic Junky tradycyjnie już spisała się zawodowo przed występem zagranicznego wykonawcy. Chciałoby się, żeby te około 200 osób, które pofatygowało się do Progresji, chodziło na ich własne koncerty, bo na to zasługują. Kto wie, może doczekają się po wydaniu w przyszłym roku debiutanckiej płyty, która jest już nagrana. Po Traffic Junky na scenie pojawiło się trio ze Szwajcarii dowodzone przez filmowca i muzyka Luke'a Gassera. Zaprezentowali prostego, ale dynamicznego rocka, czyli w gruncie rzeczy to, czego ludzie przyszli słuchać tego dnia. To był udany wieczór, nie tylko kibicowsko, ale także muzycznie.
Podziękowania dla klubu Progresja za zaproszenie i możliwość fotografowania. Więcej zdjęć -> tutaj
niedziela, 11 października 2015
Gary Clark Jr. - The Story of Sonny Boy Slim [2015]
Przyznam, że muzyczne rejony, w
których porusza się Gary Clark Jr., to dla mnie wciąż teren w dużej mierze
niezbadany i jakoś nie do końca palę się, żeby to zmieniać. Do niedawna muzyk
ten był dla mnie całkowicie anonimową postacią i dopiero gościnny udział w nagraniu
jednej z kompozycji na Sonic Highways
Foo Fighters sprawił, że nazwisko zaczęło mi coś mówić. Kilka rekomendacji od
znajomych później postanowiłem sprawdzić dokładniej, kto to taki i czy warto
zainteresować się jego nową płytą, The Story
of Sonny Boy Slim. I choć przekonałem się, że twórczość Gary’ego, łącząca w
sobie elementy rocka, R&B i soulu, to nie do końca moja bajka, byłbym
nieszczery, gdybym stwierdził, że wspomniany album zupełnie nie przypadł mi do
gustu.
czwartek, 8 października 2015
Old Man's Will - Hard Times - Troubled Man [2015]
Cieszę się, że takie historie jak
ta, którą opiszę poniżej, wciąż mi się przytrafiają. Przeczesując Internet w
poszukiwaniu informacji o nowej płycie uwielbianego przeze mnie szwedzkiego (a
jakże) zespołu Gin Lady, trafiłem na wzmiankę o kapeli Old Man’s Will, w której
na gitarze gra organista Gin Lady Klas Holmgren. To wystarczyło, bym
zainteresował się nową dla mnie kapelą. Chwilę później byłem już na
facebookowym profilu grupy, gdzie akurat udostępniono świeże nagranie, które –
jak się okazało – umieszczono na stronie B singla promującego mającą się ukazać
płytę. Nagranie to, zatytułowane I Hear
the Piper, reklamowane było jako kompozycja, która poza wspomnianym singlem
nie będzie nigdzie dostępna. Kliknąłem na link. 6 minut później, tuż po
wybrzmieniu ostatniego dźwięku, przeglądałem już Ebaya w poszukiwaniu
siedmiocalowego krążka z tym utworem. Niedługo później singiel był mój. Nie
znałem wtedy żadnej innej kompozycji Old Man’s Will, ale czułem, że jak już ta
płyta się ukaże, będę nią zachwycony. Ukazała się. Jestem zachwycony.
wtorek, 6 października 2015
Lion Shepherd - Hiraeth [2015]
W przypadku debiutanckiego krążka
grupy Lion Shepherd wiedziałem, że jest na co czekać, gdy w lutym opublikowano
teledysk do pierwszego nagrania z nadchodzącej płyty, zatytułowanego Lights Out. Klimat zarówno obrazu jak i
muzyki był powalający. Odpowiadający za te dźwięki muzycy z Kamilem Haidarem i
Mateuszem Owczarkiem z grupy Maqama na czele zaczarowali mnie wtedy i sprawili,
że płyta Hiraeth – bo taki tytuł nosi
wydany właśnie album – stała się z miejsca jednym z najbardziej wyczekiwanych
przeze mnie wydawnictw 2015 roku. No i w końcu jest! Co więcej – nie ma mowy o
zawodzie.
sobota, 3 października 2015
Chris Cornell - Higher Truth [2015]
Higher Truth to nie jest płyta dla fanów Soundgarden. Nie jest to
także płyta dla fanów Audioslave. Czy fani obu grup, na czele których stoi
Chris Cornell, już się oddalili? Sam, choć nigdy nie byłem zagorzałym
wielbicielem tych niewątpliwie zasłużonych dla rocka kapel, bardzo je cenię. Ale
na nowej solowej płycie Cornella próżno szukać mięsistych riffów, perkusyjnego
łomotu, ściany gitar i drapieżnych wrzasków. To zupełnie inne oblicze tego
wielkiego wokalisty. O tym, że na swoich własnych krążkach potrafi zaskakiwać,
wiemy już niestety od czasu wydania albumu Scream,
przy którym maczał paluchy niejaki Timbaland. Nie znam ani jednej osoby, której
tamten album się podoba. Higher Truth
też pewnie wzbudzi kontrowersje, bo to po prostu nie jest rockowa płyta. Ale to
płyta wypełniona kapitalnymi melodiami – świetnie zagrana i bosko zaśpiewana.