Przez długi czas zespół Hey był
jednym z bardzo niewielu polskich wykonawców, których słuchałem. Poznałem ich
bardzo wcześnie, bo tuż po wydaniu przez nich debiutanckiego albumu Fire – jednej z najważniejszych płyt w
historii polskiego rocka. Oglądałem ich teledyski w „Muzycznej Jedynce”,
nagrywałem z telewizji koncert ze Spodka nagrywany dla MTV, zachwycałem się
EP-ką Heledore czy albumem ?, cieszyłem się z wydania płyt Hey i Karma. Przebolałem jakoś odejście Piotra Banacha i polubiłem wydany
już bez niego album [sic!]. A potem z
każdym kolejnym rokiem moje zainteresowanie nową twórczością tej grupy było
coraz słabsze. Płytę Music, Music kupiłem
trochę z rozpędu, bo nie zachwyciła mnie, ale miałem wszystkie poprzednie, a
przecież kolekcja musi być pełna. Humor poprawił mi się trochę przy Echosystemie, który od razu przypadł mi
do gustu. A potem… koniec. Kolejnych dwóch albumów grupy już nie kupiłem, bo po
prostu zupełnie nie ruszało mnie to, co Hey zaczął nagrywać. To płyty sprawnie
napisane, zaaranżowane i zagrane, zawodowo zarejestrowane i brzmiące bardzo
przyjemnie (w przeciwieństwie do koszmarnego produkcyjnie, ale kapitalnego
muzycznie debiutu), tyle że kompletnie nie w moim guście. Na album Błysk nie czekałem już wcale, ale może
powinienem, skoro muzycy zapowiadali, że będzie trochę dynamiczniej? No cóż,
płyta wyszła i raczej nie skłoni mnie do przeproszenia się z najnowszym
materiałem tej formacji. Nie kupię brakujących albumów, bo wciąż czuję, że
każde kolejne ich wydawnictwo nabywałbym tylko po to, żeby mieć wszystko, a tak
można zrobić z jedną czy dwiema płytami. W tym przypadku pewnie byłoby tak z
każdą kolejną. Z prostego powodu – to już nie jest „mój” Hey. Co nie znaczy, że
nie jest to ciekawy Hey.
▼
sobota, 30 kwietnia 2016
środa, 27 kwietnia 2016
Motorpsycho - Warszawa [Progresja Music Zone], 25 IV 2016 [galeria zdjęć]
Smutno trochę, że mimo licznych
namów w wielu stacjach radiowych, na warszawski koncert Motorpsycho
pofatygowało się tak mało osób. Pewnych rzeczy nie jestem w stanie zrozumieć i
nawet już chyba nie będę próbował. Na szczęście ci, którzy jednak zjawili się w
Progresji, zadbali o to, by wrażenia Norwegów z drugiej wizyty w Polsce były
pozytywne. O odpowiednie wrażenia widzów zadbał też sam zespół, dając
kapitalny, niemal dwuipółgodzinny koncert, choć niestety akustyk grupy chyba
lekko przedobrzył z tą chęcią zapewnienia wrażeń, przez co część fanów
wychodziła z klubu z solidnym dzwonieniem w uszach. To jednak drobiazg – zawsze
można było stanąć nieco dalej, wszak miejsca na sali nie brakowało, więc komu
naprawdę hałas przeszkadzał, ten miał proste wyjście z sytuacji. Norwegowie
zaprezentowali w całości swoją fantastyczną tegoroczną płytę Here Be Monsters – znakomicie przyjętą w
naszym kraju w kręgach fanów szeroko pojętej rockowej „muzyki niełatwej”.
Większość słuchaczy czekała na kompozycję Big
Black Dog i trzeba przyznać, że był to moment kulminacyjny koncertu, choć
drugim był też niewątpliwie utwór Here Be
Monsters – pochodzący, jak nietrudno zgadnąć, z sesji do ostatniej płyty,
lecz nieznajdujący się na niej. Oprócz nowych kompozycji dominowały numery z
ostatnich kilku albumów, choć na bis panowie cofnęli się aż do roku 1993 i
swojego drugiego studyjnego wydawnictwa Demon
Box.
Występ Motorpsycho był niezwykłym
doznaniem, podróżą po muzycznych skrajnościach. Raz bardzo delikatnie, innym
razem hipnotycznie, psychodelicznie, czasami klasycznie hardrockowo, a potem z kolei w klimatach prawie metalowych – czasami różne z tych muzycznych
odcieni przeplatały się w obrębie jednego utworu. To niesamowite, ile jest w
stanie wydobyć z siebie na scenie tylko trzech gości. Fakt – solidnie uzbrojonych.
Każdy z muzyków obok swojego „stałego” instrumentu – gitary, basu czy perkusji –
dysponował także instrumentami klawiszowymi, co dawało grupie nietypowe jak na
trio możliwości brzmieniowe.
To był inny koncert niż
zeszłoroczny występ na Ino Rock Festival – nie tylko przez oczywiste różnice
repertuarowe. Tam grupa miała do dyspozycji ledwie kilkadziesiąt minut w pełnym
słońcu, w dodatku nie wszystko na scenie działało jak należy, ale mimo to
zespół zrobił na słuchaczach piorunujące wrażenie, co przełożyło się na
zainteresowanie nim (i kompletnie nie przełożyło się na koncertową frekwencję).
Tym razem był niesamowity klimat i nieskrępowane ograniczeniami czasowymi
muzyczne odjazdy. Niektórzy pod sceną machali czym się dało, inni odstawiali
samotne tańce w różnych miejscach sali, jeszcze inni obserwowali wszystko z
tyłu lub nawet na siedząco – każdy wczuwał się w te dźwięki na swój sposób, ale
chyba wszyscy wyszli z klubu z podobnymi wrażeniami (choć dla niektórych wspomniane
natężenie dźwięku było przeszkodą nie do przeskoczenia jeśli chodzi o odbiór występu).
Pozostaje mieć nadzieję, że mimo wszystko ktoś jeszcze kiedyś będzie chciał
ściągnąć ich do nas. I że oni sami będą chętni na kolejny przyjazd.
Koncert organizował Rock Serwis.
niedziela, 24 kwietnia 2016
Messenger - Threnodies [2016]
Zespoły, które zdobyły uznanie
fanów i krytyków swoją debiutancką płytą, często nie mają większych skrupułów i
na albumie numer dwa serwują słuchaczom powtórkę z rozrywki – tylko zazwyczaj
nieco słabszą od tego, co znalazło się na debiucie. To zresztą nawet dość
zrozumiałe – często taka młoda formacja zanim nagra debiut, ma już materiału na
dwie płyty, więc najlepsze utwory trafiają na pierwszą z nich, a reszta –
podobna w klimacie, ale nie aż tak fantastyczna – czeka na swoją kolej przy
okazji płyty numer dwa. W przypadku zespołu Messenger oczekiwania były wręcz
kosmicznie wielkie. Illusory Blues z 2014 roku to, według mnie, płyta genialna. Rzadko używam tego określenia,
zwłaszcza w odniesieniu do krążków nowych, wydawanych w ostatnich kilkunastu
latach. Rezerwuję je sobie dla wydawnictw nie tylko znakomitych muzycznie, ale
także na swój sposób wyłamujących się ze schematów, wyjątkowych, wychodzących
poza oczywistości towarzyszące poszczególnym gatunkom muzycznym. Illusory Blues właśnie taką płytą dla
mnie jest i jeśli coś tak wspaniałego nagrywają debiutanci, to z jednej strony
jest olbrzymia radość, że „młodzi” też są zdolni do takich rzeczy, ale z
drugiej strony powstaje obawa, że już nigdy nie doskoczą ponownie do tego
poziomu. No to mamy w końcu album numer dwa – Threnodies. Album, który zachwyca, przynosi ulgę, ale przede wszystkim
zaskakuje – tym, że Messenger długimi fragmentami zupełnie nie brzmi na nim jak
Messenger. A może właśnie brzmi? Bo czy już po debiucie można w stu procentach
określić brzmienie jakiegoś zespołu? Panowie z londyńskiej formacji właśnie
pokazali, że chyba jednak nie powinno się tego robić.
środa, 20 kwietnia 2016
Music Inspired by Alchemy [2016]
Muzycy, którzy przez lata
tworzyli razem w warszawskiej grupie Annalist, tym razem ponownie zebrali się,
by po 14 latach powrócić do pomysłu tworzenia muzyki inspirowanej pewnymi
ideami bądź symbolami ważnymi dla historii ludzkości. Po tarocie i zodiaku tym
razem wybór padł na alchemię – owianą aurą tajemniczości praktykę, która w
dawnych czasach łączyła w sobie elementy wielu znanych nam dziś dziedzin nauki.
„Czyli, że znowu będzie śpiewanie o magach, czarach i takich tam?”, mógłby ktoś
pomyśleć. A nie będzie – choćby dlatego, że płyta Music Inspired by Alchemy to opowieść nie słowna, a muzyczna. Choć
na albumie pojawiają się wokaliści (o nich później), to ich udział ogranicza
się do bezsłownych wokaliz podkreślających nastrój kompozycji, w nagraniu
których uczestniczyli. Ale do tego też dojdę za chwilę.
wtorek, 19 kwietnia 2016
Prog-Rockowanie: Believe, Brain Connect, FractalMind - Łódź [ŁDK], 16 IV 2016 [galeria zdjęć]
Pięknie odnowiona sala Łódzkiego Domu Kultury po raz kolejny
gościła znakomitych muzyków z innych polskich miast oraz całkiem liczny
kontyngent zamiejscowych fanów muzyki progresywnej, którzy zjechali do Łodzi na
świetnie zapowiadający się muzyczny wieczór. Wieczór, który absolutnie nie
rozczarował. Otwierająca występy grupa FractalMind zadbała, by było mocno i
głośno, a w trakcie jej koncertu sala powoli zapełniała się słuchaczami. A tak - publiczność. Zazwyczaj narzekam na mizerną frekwencję podczas koncertów w ŁDK-u,
mimo niskich cen. Tym razem niespecjalnie jest na co narzekać. Owszem, było
jeszcze mnóstwo miejsca, ale prawie setka osób na widowni, to już przyzwoita
liczba. Oby tak dalej. Po FractalMind na scenie pojawiła się formacja Brain
Connect, na której występ czekałem tego wieczora najbardziej. W końcu to
autorzy jednej z najciekawszych polskich płyt ostatnich kilku lat. Grupa
wykonała swój debiutancki album w całości, doprawiła też set nowymi utworami. Wyszło
kapitalnie. Instrumentalna wirtuozeria, radość z grania, światła i dym robiące
kapitalny klimat na scenie. Niejako na deser najbardziej znana formacja tego
wieczora - grupa Believe, dla której był to jeden z pierwszych koncertów w
nowym składzie. Składzie, który wciąż się dogrywa, ale brzmi coraz lepiej.
Obecnie Believe to mieszanka doświadczenia z młodością i to się sprawdza.
Pozostaje czekać na więcej nowych nagrań. Trzy zespoły, trzy różne muzyczne ścieżki. Było bardzo ciekawie.
Podziękowania dla Krzyśka Barana za organizację i możliwość fotografowania.
Believe
niedziela, 17 kwietnia 2016
Santana - IV [2016]
To niewątpliwie jeden z
najbardziej wyczekiwanych albumów tego roku w świecie muzyki rockowej. Bo jak
często zdarza się, że w studiu nagraniowym schodzi się niemal w komplecie legendarny
skład jakiegoś zespołu, który ostatni raz nagrywał razem niemal 45 lat
wcześniej? Aż do wydania w 1999 roku przebojowej płyty Supernatural ostatnim albumem Santany, który wszedł na szczyt list
przebojów, była nagrana w 1971 roku płyta Santana
III. Był to też ostatni krążek oryginalnego zespołu Santana,
odpowiedzialnego za takie utwory jak Oye
Como Va, Samba Pa Ti, Evil Ways, Soul Sacrifice czy przeróbkę Black
Magic Woman. Z każdym kolejnym albumem liczba członków oryginalnego zespołu
biorących udział w nagraniach malała, malała też z biegiem lat popularność
Carlosa Santany, który stał się artystą kultowym – uwielbianym przez wierne
grono fanów za dawne osiągnięcia, ale kompletnie nieobecnym w mediach i
świadomości przeciętnego słuchacza. Zmieniła to dopiero wspomniana płyta Supernatural i kolejne krążki nagrane z
gwiazdami muzyki pop, rock, country czy nawet hip hopu. Carlos stał się znów
wielką gwiazdą, ale niekoniecznie szło to w parze z wartością muzyczną nowych
płyt. Powiedzmy to sobie szczerze – te wydawnictwa były obliczone na sukces
komercyjny, który zresztą osiągnęły. Prawdziwym artystycznym odrodzeniem
gitarzysty jest ukazująca się właśnie płyta IV.
Nieprzypadkowo nosi ona taki tytuł, to przecież bezpośrednia kontynuacja
pierwszych trzech albumów z przełomu lat 60. i 70., nagranych niemal w tym
samym składzie. Czy znajdziemy na niej ten sam klimat, muzyczną intensywność i
kompozytorski geniusz? Znajdziemy. Czasami. Ok – dość często, ale nie zawsze.
czwartek, 14 kwietnia 2016
Cheap Trick - Bang, Zoom, Crazy... Hello [2016]
Nazwa Cheap Trick jakoś nigdy nie
kojarzyła mi się z czymś, co mógłbym naprawdę polubić. Niby wiedziałem, że Rick
Nielsen czy Robin Zander cieszą się wielkim szacunkiem w branży, czasami
zresztą pojawiali się u boku różnych wykonawców, których lubię (choćby w
ostatnich latach: Nielsen na płycie Foo Fighters, zaś Zander na scenie z
gwiazdorskim projektem Kings of Chaos), znałem też kilka wielkich hitów typu Surrender czy Dream Police, ale w moich życiowych planach nie było bliższego
poznawania nawet tych najbardziej znanych albumów formacji, nie mówiąc o
jakichkolwiek nowych nagraniach. Nie zmieniło tego nawet niedawne wcielenie
muzyków grupy do Rock and Roll Hall of Fame, bo w sumie czemu niby ta skompromitowana
instytucja miałaby w jakikolwiek sposób wpływać na cokolwiek… Ba, ja oczywiście
pojęcia nie miałem, że oni jakąś nową płytę wydają (nie żebym takiej informacji
w ogóle szukał), bo ostatnimi czasy poluje głównie na nowości od młodych i
nieznanych. I tak zupełnie przypadkiem przy okazji jakiegoś artykułu
dotyczącego kłótni byłego/obecnego (niepotrzebne skreślić – gość jest członkiem
zespołu, ale nie gra na płytach ani na koncertach. Rozumiecie coś z tego?)
perkusisty z resztą składu, w oczy rzuciła mi się informacja o nowym wydawnictwie
i zapowiadającym go singlu. Posłuchałem i okazało się, że to brzmi zaskakująco
przyjemnie. To musiało oczywiście doprowadzić do odsłuchu całej płyty Bang, Zoom, Crazy… Hello (durny tytuł)
wydanej 1 kwietnia. Płyty naprawdę całkiem dobrej.
wtorek, 12 kwietnia 2016
La Chinga - Freewheelin' [2016]
Szalone trio z Vancouver objawiło
się światu mniej więcej rok temu, kiedy wznowiono dostępną dla bardzo
nielicznych debiutancką płytę La Chinga
pierwotnie wydaną w 2013 roku. Kanadyjczycy zaprezentowali się na tym albumie
jako grupa, która znakomicie czuje się w pełnym energii, przyprawionym
klimatami stonerowymi hard rocku, ale nie stroni od psychodelii i dłuższych
form muzycznych, jeśli akurat ma na to ochotę. Ta reputacja zostanie
niewątpliwie wzmocniona wydaną właśnie drugą płytą zatytułowaną Freewheelin’, bo ponownie możemy liczyć
tu na rockowe szaleństwo i ciężar połączone od czasu do czasu z
psychodelicznymi odjazdami. Jest niezbyt długo, za to bardzo treściwie i z niezwykle
smacznym deserem na sam koniec.
poniedziałek, 4 kwietnia 2016
Pristine - Reboot [2016]
Trzeci album norweskiej grupy
Pristine zatytułowany Reboot to jedna
z tych płyt, które trochę mi umknęły. Wydawnictwo ukazało się pod koniec
stycznia i choć byłem świadomy jego istnienia, a na nazwę zespołu i
charakterystyczną okładkę płyty trafiałem w różnych zakamarkach Internetu, to
jakoś nie zebrałem się do posłuchania muzyki. W zasadzie nie wiem czemu, bo już
ta okładka była zachęcająca – utrzymana w klimatach retro. Tłumaczę to sobie
tym, że sporo w tym roku ciekawych płyt i nie wszystko można ogarnąć
odpowiednio szybko. Błąd jednak nadrabiam i jest to tym bardziej potrzebne i
jednocześnie przyjemne, że płyta Reboot
to trzy kwadranse kapitalnego, przeważnie niezwykle żywiołowego rocka
śpiewanego przez niezwykle dynamiczną i żywiołową panią wokalistkę.